Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/043

Ta strona została uwierzytelniona.
—   293   —

W czasie tego przyniesiono mi rusznicę. Zbadawszy ją, przekonałem się, że jest w dobrym stanie, że obie lufy nabite. Dla pewności wystrzeliłem obie kule i nabiłem na nowo tak starannie, jak tego wymagało obecne położenie. Wtem zbliżył się do mnie Sam z temi słowy:
— Mam dla was sto zapytań, a nie znajduję sposobności do tego. Na razie tylko jedno. Czy rzeczywiście chcecie tego draba trafić w kolano?
— Tak.
— Tylko?
— To dostateczna już kara.
— Nie, napewno nie! Takie plugastwo należy tępić, jeśli się nie mylę. Zważcież tylko, co on zawinił, ile się już złego stało przez to jedynie, że chciał konie ukraść Apaczom!
— Temu winni biali conajmniej tak samo, ponieważ go namówili do tego.
— Niechby się był nie dał namówić! Na waszem miejscu wpakowałbym mu kulę w łeb. On z pewnością będzie mierzył w waszą głowę!
— Albo w piersi. Jestem tego pewien.
— Ale nie trafi. Pukawka tego draba nic nie warta.
Odmierzono już odległość, ustawiliśmy się więc na punktach krańcowych. Byłem spokojny, jak zwykle, a Tangua wyczerpywał cały swój zapas obelg, których powtórzyć niepodobna. Niezadowolony z tego Winnetou, który stał nieco z boku pomiędzy nami, rzekł:
— Niechaj wódz Keiowehów milczy i uważa! Liczę do trzech, a potem dopiero wolno strzelić, ale kto prędzej strzeli, dostanie odemnie kulą.
Łatwo sobie wyobrazić, że wszyscy obecni byli w najwyższem napięciu. Ustawili się w dwa rzędy po prawej i lewej stronie tak, że utworzyli szeroką ulicę, której końce myśmy oznaczali. Zapanowała głęboka cisza.
— Niech wódz Keiowehów zaczyna — rzekł Winnetou — raz... dwa... trzy!
Stałem spokojnie, zwrócony do przeciwnika całą