Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.
—   304   —

nie odczuwając przytem dreszczów, których ja doznaję. Policz te tysiące wiotkich, pięknych, białych niewiast, które z uśmiechem na ustach stały, gdy męczono ich niewolników, lub ćwiczono na śmierć czarną służebnicę! A tutaj mamy zbrodniarza, mordercę, który powinien umrzeć tak, jak na to zasłużył. Ja chcę być świadkiem tego, a ty to potępiasz! Czy to istotnie złe z mej strony, że potrafię spokojnie patrzeć na śmierć takiego człowieka? A gdyby nawet było to niedobrem, to kto ponosi winę tego, że czerwoni przyzwyczaili swe oczy do takich rzeczy? Czyż to nie biali zmuszają nas do odpłacania za ich okrucieństwa srogością?
— Wątpię, czyby biały sędzia skazał pojmanego Indyanina na pal męczeński.
— Sędzia? Nie gniewaj się, gdy wypowiem słowo, słyszane tyle razy z ust Hawkensa: greenhorn! Ty nie znasz Zachodu. Gdzie tu masz sędziów, ludzi, których tym wyrazem obejmujesz. Silny jest sędzią, a słabego się sądzi. Posłuchaj, co się stało u ognisk obozowych bladych twarzy! Czy niezliczeni Indyanie, którzy padli w walce z białymi napastnikami, zginęli wszyscy prędko od kuli, lub noża? Wielu z nich na śmierć zamęczono, choć nie zrobili nic złego, bronili tylko praw swoich! Postanowiono u nas, żeby zginął morderca, który na tę karę zasłużył, a ja mam odwracać oczy dlatego, że jestem skwaw, dziewczyną? My także byłyśmy niegdyś inne, ale wy nauczyliście nas patrzeć na krew i nie drgnąć przytem powieką. Pójdę i będę obecna, kiedy morderca Kleki-petry poniesie zasłużoną karę!
Poznałem tę piękną, młodą, Indyankę jako cichą, łagodną, istotę, a teraz stała przedemną z błyszczącemi oczyma i płonącemi policzkami, żywy obraz bogini zemsty, nieprzystępnej dla miłosierdzia. Wydała mi się niemal piękniejszą, niż przedtem. Czy należało ją za to potępić? Czy nie miała słuszności?
— To idź, — rzekłem — ale ja także pójdę.
— Zostań lepiej tu! — prosiła tonem, już zupełnie