Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/055

Ta strona została uwierzytelniona.
—   305   —

innym. — Inczu-czuna i Winnetou nie będą zadowoleni z twego przybycia.
— Czy będą się na mnie gniewali?
— Nie. Nie życzą sobie tego, ale ci nie zakażą; jesteś nam bratem.
— Więc pójdę, a oni mi to wybaczą.
Wyszedłszy z nią na platformę, zastałem tam Sama Hawkensa. Palił krótką sawannową fajeczkę, ponieważ także dostał tytoniu.
— Teraz jest całkiem inna rzecz, sir — rzekł, krząkając z zadowoleniem. — Być najpierw jeńcem, a potem grać wielkiego pana, to chyba różnica. Jakżeż wam w nowych warunkach?
— Dziękuję, dobrze — odrzekłem.
— Mnie także doskonale. Wódz nas sam obsługiwał. To przecież ładnie, jeśli się nie mylę.
— Gdzie teraz Inczu-czuna?
— Poszedł znowu nad rzekę.
— Czy wiecie, co tam teraz się dzieje?
— Domyślam się.
— No, co?
— Czułe pożegnanie z miłymi Keiowehami.
— To mniej.
— A cóż?
— Męczą Rattlera.
— Męczą Rattlera? A nas tutaj zaprowadzili? Ja muszę być także przytem! Chodźcie, sir, zejdźmy tam prędko!
— Powoli! Czy potraficie patrzeć na takie sceny i dreszcz was nie odpędzi?
— Patrzeć? Dreszcz? Jaki z was jednak greenhorn, kochany sir! Gdy zabawicie dłużej na Zachodzie, nie będziecie myśleli o dreszczach. Ten drab na śmierć zasłużył i tracą go na sposób indyański.
— Ależ to okrucieństwo!
— Pshaw! Nie mówcie o okrucieństwie w wypadku takiego osobnika! Umrzeć przecież musi! A może się i na to nie godzicie?