Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/072

Ta strona została uwierzytelniona.
—   322   —

Ja napiję się twojej, a ty mojej. Ojciec mój Inczu-czuna, największy wódz Apaczów, na to pozwoli!
Inczu-czuna wyciągnął ku nam ręce i rzekł w serdecznym tonie:
— Pozwalam. Zostaniecie nie tylko braćmi, lecz jednym mężem i wojownikiem w dwu ciałach. Howgh!
Udaliśmy się teraz tam, gdzie miano zbudować grób. Zapytałem o rozmiary i wysokość grobowca, poczem poprosiłem o kilka tomahawków. Następnie poszedłem ze Stonem, Dickiem i Willem w górę rzeki do lasu, gdzie wyszukaliśmy odpowiednie drzewo i wyciosaliśmy krzyż. Gdyśmy wrócili do obozowiska, zaczęły się uroczystości żałobne. Czerwonoskórzy pousiadali dookoła szybko wzniesionej i skończonej budowli i zaczęli śpiewać jednostajne, oryginalne i głęboko wzruszające, pieśni umarłych. Głuchy, monotonny ich dźwięk przerywały od czasu do czasu przenikliwe okrzyki skargi, wystrzelające jak nagłe błyskawice z ciężkich, posępnych zwałów chmur.
Z tuzin Indyan zajętych było pod kierunkiem wodza budową, a między nimi i płaczącą gromadą tańczyła w dziwacznych, powolnych, skokach jakaś postać, szczególnie przybrana i obwieszona rozmaitemi insygniami.
— Kto to? — spytałem, — Czy to ich znachor?
— Tak — odrzekł Sam.
— Indyańskie obrzędy na pogrzebie chrześcijanina! Co wy na to, kochany Samie?
— Czy wam to nie w smak?
— Właściwie nie.
— Pogódźcie się z tem, sir! Nie powiedzcie ani słowa przeciwko temu! Obrazilibyście strasznie Apaczów.
— Ależ ta maskarada mierzi mnie daleko bardziej, niż się wam zdaje!
— Czynią to w dobrej myśli! Czy sądzicie, że to pogaństwo?
— Oczywiście!
— Niedorzeczność! Ci zacni, poczciwi, ludzie wierzą