Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.
—   335   —

— Wojownicy, którym wpadły w ręce, chcieli je porozbijać, ale ja zabroniłem. Jakkolwiek nie chodziłem nigdy do szkoły bladych twarzy, to jednak wiem, że takie przedmioty mają wartość wysoką i dlatego kazałem je staranie przechować. Zabraliśmy je i schowaliśmy tutaj. Oddam je memu bratu Old Shatterhandowi.
— Dziękuję ci. Przyjmuję ten dar, chociaż nie przyniesie mi bezpośrednio pożytku. Bardzo mi jednak miło, że będę mógł przynajmniej zwrócić te przyrządy.
— A więc nie przyniosą ci pożytku?
— Chyba pod tym warunkiem, gdybym dokończył pomiarów.
— Ależ brakuje papierów, które ci zniszczono!
— Przeciwnie. Byłem na tyle ostrożny, że sporządzałem rysunki podwójnie.
— I masz te drugie?
— Tu w kieszeni, dzięki temu, że nakazałeś, żeby mi niczego nie zabrano.
— Uff, uff! — zawołał Winnetou, na poły zdziwiony, a na poły zadowolony. Następnie zamilkł. Ważył, jak się później przekonałem, zamiar tak wielkoduszny, na jakiby się chyba biały nie zdobył, a tem mniej go wykonał. Po pewnym czasie wstał i powiedział:
— Mój biały brat naraził się przez nas na szkodę. Winnetou postara się o jej wynagrodzenie. Pierwej jednak musisz u nas przyjść zupełnie do zdrowia.
Wróciliśmy do puebla, gdzie my czterej biali spaliśmy po raz pierwszy jako ludzie wolni. Nazajutrz wypalili Hawkens, Stone i Parker z Apaczami uroczyście fajkę pokoju. Rozumie się samo przez się, że posypały się przytem długie mowy; najpiękniejszą wygłosił Sam, który swoim zwyczajem naszpikował ją tak zabawnymi zwrotami, że poważni Indyanie się wysilali, aby nie okazać na zewnątrz wesołości, jaka ich opanowała. W ciągu dnia wyjaśniliśmy sobie nawzajem wszystkie ciemne strony wydarzeń ostatnich tygodni. Wspomniano przytem także o uwolnieniu Inczu-czuny i Winnetou owego wie-