dyańskim ubranie myśliwskie z wygarbowanej na biało skóry.
— Siostra moja Nszo-czi prosi się, żebyś nosił to ubranie. — rzekł. — Twoje już nie wystarcza dla Old Shatterhanda.
Pod tym względem rzeczywiście nie mijał się z prawdą, bo szaty moje już nawet dla Indyan były zbyt zniszczone. Gdyby mnie w takiem ubraniu przyłapano w mieście europejskiem, dostałbym się do kozy jako ostatni włóczęga. Czy jednak wypadało od Nszo-czi przyjąć taki podarunek? Winnetou zgadywał widocznie moje myśli, bo zauważył:
— Możesz je przyjąć, gdyż ja zamówiłem je dla ciebie. To dar od Winnetou, którego ocaliłeś od śmierci, a nie dar jego siostry. Czy bladym twarzom nie wolno przyjmować darów od skwaw?
— O ile nie jest jego żoną, lub krewną.
— Jesteś moim bratem, Nszo-czi jest więc twą krewną. Mimoto pochodzi dar ten odemnie, a nie od niej; ona go tylko zrobiła.
Kiedy nazajutrz spróbowałem ubranie, przekonałem się, że było jak ulane. Nowojorski krawiec nie mógłby był lepiej wziąć miary. Pokazałem się oczywiście mojej pięknej przyjaciółce, która uradowała się nadzwyczajnie pochwałą, wypowiedzianą przezemnie. Wkrótce potem zjawili się u mnie Dick Stone i Will Parker i kazali mi podziwiać siebie, gdyż mieli także nowe ubrania, tylko zrobione nie przez Nszo-czi, lecz przez inne Indyanki. Tego samego dnia, kiedy znajdowałem się w głównej dolinie i ćwiczyłem się w rzucaniu tomahawkiem, podeszła ku mnie posuwistym krokiem osobliwa postać. Był to nowy indyański strój, zakończony dołem parą starych, olbrzymich, butów. Ponad tem wznosiłł się jeszcze starszy kapelusz pilśniowy z żałośnie zwieszoną krysą, z pod której wyzierał bardzo zmierzwiony zarost, ogromny nos i dwoje bardzo chytrych ocząt. Poznałem odrazu starego Sama Hawkensa. On zbliżył się, zrobił szeroki rozkrok swemi cienkiemi, krzywemi nóżkami i zapytał:
Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/098
Ta strona została uwierzytelniona.
— 346 —