Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.
—   347   —

— Sir, czy znacie człowieka, stojącego teraz przed wami?
— Hm! — odrzekłem — Zobaczę!
Wziąłem go za barki, obróciłem, przypatrzyłem mu mu się ze wszystkich stron i zawyrokowałem:
— Zdaje mi się, że to naprawdę Sam Hawkens, jeśli się nie mylę!
— Yes mylord! Nie mylicie się! Jestem nim we własnej osobie. Czyście zauważyli co na mnie?
— Nowiuteńkie ubranie!
— No, przecież!
— Dzięki komu przyszliście do tej własności?
— Dzięki skórze niedźwiedziej, którą mi darowaliście.
— To widzę, Samie, ale ja chcę znać osobę, od której dostaliście ubranie.
— Osobę? Hm! Ach tak! Tak, osoba, sir! To jest taka rzecz... To właściwie nie jest osoba.
— A cóż?
— Osóbka.
— Jakto?
— No, czyż nie znacie pięknej Kliuny-ai?
— Nie. Kliuna-ai znaczy księżyc. Czy to skwaw, czy dziewczyna?
— Jedno i drugie, albo raczej żadne z dwojga.
— A zatem babka?
— Nonsens! Jeśli jest skwaw i dziewczyną, albo ani jednem, ani drugiem, to musi być oczywiście wdową. Jest wdową po Apaczu, który zginął w ostatniej walce z Keiowehami.
— A wy ją chcecie pocieszyć?
— Well, sir! — potwierdził. — Życzę jej dobrze, wpadła mi nawet w oko, a raczej w oboje oczu.
— Ależ Samie, to Indyanka!
— I cóż z tego? Ożeniłbym się nawet z murzynką, gdyby czarna nie była. Zresztą Kliuna-ai jest doskonałą partyą.
— Dlaczego?
— Bo w całem plemieniu najlepiej garbuje skórę.