Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/126

Ta strona została uwierzytelniona.
—   374   —

każde życzenie, odgadywała każdą myśl moją. Robiła zawsze to, co chciałem, nawet gdy swej woli nie wyrażałem, a odnosiło się to nawet do rzeczy i drobnostek, na które zwykle się nie zważa. Czułem dla niej z każdą chwilą coraz to większą wdzięczność. Była bystrą obserwatorką i uważną słuchaczką, a niebawem z zadowoleniem i ku mej wielkiej radości zauważyłem, że umyślnie, czy mimowoli stałem się jej nauczycielem, od którego się z zapałem uczyła. Ilekroć coś mówiłem, zawisała poprostu wzrokiem na moich ustach i naśladowała zazwyczaj moje czyny, choćby to się nawet sprzeciwiało zwyczajom jej rasy. Zdawało się, że jest tutaj jedynie dla mnie i troszczyła się o moje wygody i zdrowie więcej odemnie samego, gdyż ja sam nie rościłem sobie prawa do tego, żeby mnie miało być lepiej niż innym.
Na końcu czwartego dnia skończyłem pomiary, zapakowałem przyrządy miernicze w zabrane w tym celu koce i rankiem piątego dnia wyruszyliśmy w dalszą drogę. Obaj wodzowie zgodzili się na ten sam kierunek, którym Sam przyprowadził mnie w te strony.
Idąc tak przez dwa dni, znaleźliśmy się w płaskiej, pokrytej trawą, poprzerywanej zrzadka zaroślami, okolicy, w której mimoto mieliśmy przed sobą widok dość wolny i przestronny, co na Zachodzie jest zawsze okolicznością korzystną. Nigdy bowiem nie można z góry przewidzieć, jakich ludzi się spotka, dobrze więc jest zawsze, jeśli się zdaleka zauważy, że ktoś się zbliża. Ujrzeliśmy czterech, jadących ku nam, białych mężczyzn. Oni spostrzegli nas również i zatrzymali się, niepewni, czy mają jechać dalej, czy nam zejść z drogi. Spotkanie trzydziestu czerwonoskórych to dla czterech białych rzecz dość niemiła, zwłaszcza jeśli nie wiedzą, do jakiego plemienia Indyanie należą. Wnet jednak zobaczyli, że wśród Indyan znajdują się biali i to usunęło prawdopodobnie ich wątpliwości, bo puścili konie dalej w tym samym kierunku.