Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/141

Ta strona została uwierzytelniona.
—   387   —

rzysto, że wydało mi się, iż mam przed sobą wolne miejsce. Nie dotarłem tam jeszcze, kiedy nagle usłyszałem huk strzałów. W kilka chwil potem zabrzmiał krzyk, przeszywający jak szpadą; był to przedśmiertny okrzyk Apaczów.
Teraz już nie biegłem, lecz rzucałem się wprost w długich skokach, jak drapieżne zwierzę, wpadające na zdobycz. Znowu dał się słyszeć jeden strzał, potem drugi z dwururki Winnetou, którą poznałem po huku. Chwała Bogu! A więc żył jeszcze, gdyż w przeciwnym razie nie mógłby strzelać. Po jeszcze kilku skokach dostałem się do polany, gdzie mimowoli zatrzymałem się za drzewem ostatniem, gdyż widok, który się moim oczom przedstawił, poprostu nogi mi opętał.
Na środku polany leżeli Inczu-czuna i jego córka, niewiadomo, czy jeszcze żywi, czy już martwi. Nieopodal, za niewielkim odłamem skały, siedział Winnetou, zajęty ponownem nabijaniem strzelby, na lewo odemnie stało dwu drabów, ukrytych za drzewami ze strzelbami, gotowemi do strzału, gdyby tylko Winnetou poważył się odkryć. Na prawo od nich sunął się ostrożnie trzeci pod drzewami, aby zajść młodego wodza z tyłu. Czwarty leżał na wprost mnie z przestrzeloną głową.
Ci dwaj byli na razie dla wodza niebezpieczniejsi od tego, który się skradał. Zdjąłem prędko z ramienia rusznicę i zastrzeliłem obydwu, poczem, nie nabiwszy ponownie, rzuciłem się w pogoń za trzecim. Ten usłyszawszy moje strzały, odwrócił się czemprędzej i wymierzył do mnie. Ja skoczyłem w bok, wskutek czego nie dosięgła mnie jego kula. Wobec tego dał on za wygraną i pomknął w las. Pobiegłem za nim, gdyż był to Santer, którego chciałem koniecznie pochwycić. Byliśmy jednak tak daleko od siebie, że wprawdzie na skraju polany widziałem go jeszcze dobrze, ale w lesie zniknął mi zupełnie z oczu. Zmuszony kierować się jego śladami, nie mogłem podążyć za nim tak szybko, jak tego pragnąłem, zawróciłem więc niebawem, zwłaszcza że Winnetou mógł mnie potrzebować.
Ujrzałem go też, jak klęczał nad ojcem i siostrą,