Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.
—   390   —

przodków, zebranych w odwiecznych ostępach, że od dzisiaj każdego, każdego białego, którego spotkam, zastrzelę ze strzelby, wypadłej z martwej ręki ojca, albo...
— Stój! — przerwałem mu, przejęty zgrozą, gdyż wiedziałem, że przysięgi dokona bezwzględnie, nieubłaganie. — Stój! Niechaj mój brat, Winnetou, teraz nie przysięga — nie teraz!
— Czemu nie teraz? — zapytał niemal z gniewem.
— Przysięgać należy ze spokojem w duszy.
— Uff! Dusza moja spokojna teraz jak grób, do którego włożę tych moich zmarłych. Jak on ich nigdy nie odda, tak samo ja nie cofnę nic ze słów, które...
— Nie mów dalej...! — zacząłem go prosić znowu.
Na to błysnął on na mnie wprost groźnie oczyma i zawołał:
— Czy Old Shatterhand chce mi przeszkodzić w spełnieniu obowiązku? Czy mam dopuścić do tego, żeby na mnie spluwały stare baby, żebym został wypchnięty ze szczepu za brak odwagi do pomszczenia tego, co tu dzisiaj się stało?
— Nie myślę tego od ciebie żądać. Ja także domagam się kary dla mordercy. Trzech ona już dosięgła, lecz czwarty umknął, ale on z naszych rąk nie ujdzie.
— To nie ulega wątpliwości! — wybuchnął. — Ale ja nietylko z nim mam do czynienia. On działał jako syn tej białej rasy, która przynosi nam zgubę. Ona odpowiada za to, czego nauczyła jego, ją więc pociągnę do odpowiedzialności, ja, Winnetou, teraz pierwszy i najwyższy wódz wszystkich plemion Apaczów!
Stał przedemną wyprostowany, jak człowiek, czujący się mimo młodości królem swoich poddanych! Tak on był zdolny wykonać to, co zamierzał. On byłby potrafił niewątpliwie zgromadzić pod swem dowództwem wszystkich czerwonych wojowników i rozpocząć z białymi olbrzymią, rozpaczliwą walkę, której koniec był wprawdzie niewątpliwym, która jednak byłaby dziki Zachód pokryła setkami tysięcy trupów. Teraz, w tej chwili, rozstrzygało