Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.
—   394   —

Wtem przerwał mi Winnetou:
— Niech mój brat dalej nie pyta; ta blada twarz nie odezwie się już, bo nie żyje. Te białe psy pragnęły gorąco poznać naszą tajemnicę, ale przyszły zapóźno, gdyż myśmy powracali już, kiedy oni zobaczywszy nas, ukryli się za drzewami i strzelili. Inczu-czuna i Nszo-czi padli, mnie zaś przesunęła się tylko kula po rękawie. Wypaliłem do jednego z nich, ale on w chwili, gdy pociągnąłem za cyngiel, skoczył za drzewo, wskutek czego chybiłem. Natomiast druga kula powaliła innego. Potem ukryłem się za głazami, ale nie byłbym ocalił życia, gdyby był nie nadszedł brat mój, Old Shatterhand. Dwaj trzymali mnie z przodu, a trzeci chciał dostać się z tyłu gdzie nie miałem osłony i byłby we mnie trafił. Wtem usłyszałem gruby głos rusznicy Old Shaterhanda, co było znakiem mego ocalenia. Teraz brat mój wie wszystko, niech się więc zastanowi, jak wziąć się do schwytania Santera.
— Czy mnie przypadnie to zadanie w udziale?
— Tak, Old Shatterhandowi, gdyż on znajdzie ślad zbiega napewno.
— Spodziewam się, ale na mozolnem szukaniu dużo czasu upłynie.
— Nie. Śladu szukać nie trzeba, gdyż poprowadzi on niewątpliwie do koni mordercy, do których się ten musi najpierw udać. Tam, gdzie nocował ze swymi ludźmi, będzie z pewnością trawa i Old Shatterhand zobaczy łatwo, dokąd się zwrócił.
— A potem?
— Potem weźmie z sobą mój brat dziesięciu wojowników i ruszy z nimi, aby go pojmać. Pozostałych dwudziestu wojowników przyśle mnie, żeby ze mną rozpoczęli pieśni żałobne.
— Niech się tak stanie. Mam nadzieję, że nie zawiodę zaufania, które mój czerwony brat we mnie pokłada.
— Wiem, że Old Shatterhand postąpi tak, jak gdybym ja sam był na jego miejscu. Howgh!