Podaną mi przez Winnetou rękę uścisnąłem serdecznie, pochyliłem się raz jeszcze nad twarzami obojga zmarłych i odszedłem. Na skraju polany odwróciłem się, skąd zobaczyłem, jak Winnetou przykrywał właśnie ich głowy, i usłyszałem przytem jego przytłumione jęki, któremi Indyanie zwykle rozpoczynają swoje pieśni za umarłych. O, jak mnie to strasznie bolało! Ale ja miałem działać, ruszyłem więc czemprędzej drogą, którą tutaj przybyłem.
Początkowo zdawało mi się, że spełni się przepowiednia Winnetou, ale gdy przechodziłem przez wspomnianą przełęcz, wzbudziły się we mnie wątpliwości.
Santer musiał przedewszystkiem pomyśleć o tem, żeby jak najszybciej uciec i wydostać się jak najrychlej z naszego pobliża, gdyby natomiast pobiegł do swego obozu, to opóźniłby swoją ucieczkę. Mógł chyba tylko po konia udać się do obozu. A co byłoby, gdyby znalazł tego, na którym ja przyjechałem? Wszak puścił się tą samą drogą, którą ja tutaj przybyłem, musiał więc konia zobaczyć.
Ta myśl podwoiła moje kroki. Zbiegłem z góry zaciekawiony w najwyższym stopniu, czy znajdę jeszcze konia. Łatwo sobie wyobrazić, jaka mię złość opanowała, kiedy go na tem miejscu nie zastałem. Zatrzymałem się tylko na chwilę, a potem poleciałem raczej, niż pobiegłem przez parów, na co mogłem sobie pozwolić wobec tego, że szukanie śladów na kamiennem osypisku zabrałoby zbyt wiele czasu, a nie doprowadziło do pożądanego wyniku. Znalazłszy się jednak na dolinie, stanąłem, by zbadać ślady dokładnie. Nie odrazu mi się to udało, gdyż grunt był tu jeszcze zbyt twardy. W odległości dziesięciu minut drogi stąd miał nastąpić grunt miększy, gdzie było łatwiej znaleźć odciski kopyt.
Ale tu spotkało mię zupełne rozczarowanie. Szukałem i badałem, natężałem oczy i umysł, ale nadaremnie: Santer tędy nie przejeżdżał i widocznie opuścił parów nieco powyżej, na miejscu odpowiedniejszem, gdzie na skale śladów nie było. Inaczej być nie mogło. Stałem
Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/149
Ta strona została uwierzytelniona.
— 395 —