Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/150

Ta strona została uwierzytelniona.
—   396   —

więc, nie wiedząc, co począć. Czy miałem wrócić i szukać tego miejsca? Na tem mogły przejść całe godziny, a takiej straty czasu byłbym w żaden sposób nie usprawiedliwił. Lepiej było pośpieszyć do obozu Santera po pomoc.
Tak też zrobiłem. Biegłem tak długo i szybko, jak nigdy dotąd, lecz wytrzymałem, ponieważ nauczyłem się od Winnetou, jak się w biegu zachować, by nie stracić tchu i nie zmęczyć się zaprędko. Oto należy opierać cały ciężar ciała zawsze tylko na jednej nodze, a przenosić go w razie znużenia na drugą. W ten sposób można bez wielkiego natężenia kłusować godzinami. Trzeba tylko mieć dobre płuca.
Zbliżywszy się do celu, zwróciłem się najpierw ku obozowi Santera. Wszystkie trzy konie stały jeszcze w zaroślach. Odwiązałem je, dosiadłem jednego, a resztę wziąłem za cugle i pojechałem do naszego obozu. Popołudniu zobaczyłem już Sama, który zawołał do mnie:
— Gdzie się włóczycie, sir? Spóźniliście się do jedzenia, a ja... — utknął, przypatrzył się koniom zdumionym wzrokiem i mówił dalej: — Do stu piorunów! Poszliście piechotą, a wracacie konno! Zostaliście chyba koniokradem!
— Nie. Zdobyłem te zwierzęta.
— Gdzie?
— Niedaleko stąd.
— Od kogo?
— Przypatrzcie się im dobrze! Ja poznałem je natychmiast, a wy macie przecież dobre oczy.
— Tak jest! Domyśliłem się odrazu, czyje, ale było to dla mnie niejasne. To konie Santera i jego towarzyszy. Ale jednego brakuje.
— Poszukamy jego i tego, który na nim siedzi.
— Ale jakże...
— Cicho, kochany Samie! — przerwałem mu. — Stała się rzecz bardzo ważna i smutna. Musimy stąd wyruszyć natychmiast.
— Stąd? Dlaczego?