Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/152

Ta strona została uwierzytelniona.
—   398   —

Well! Zgadzam się, ale wy wiecie, dokąd się ten łotr udał?
— Teraz nie jeszcze.
— Myślę. Wszak nie widzieliście jego śladów. Jak je teraz znajdziemy? To się wydaje niemożebnem, a przynajmniej niezmiernie trudnem.
— Przeciwnie, to bardzo łatwe.
— Sądzicie? Hm! Chcecie powiedzieć, że pojedziemy do parowu, skąd on wywinął się na bok. Będzie wiele szukania!
— Niema mowy o parowie.
— Nie? W takim razie jestem ciekawy, na jaką wpadliście myśl. Czasem może i greenhorn mieć dobrą myśl, ale...
— Dajcie pokój greenhornowi! Odeszła mnie ochota do słuchania takich dowcipów. Zachowajcie je dla siebie, bo mnie serce pęka!
— Dowcipy? Hallo! Ktoby sądził, że stroję sobie żarty, ten dostanie kułakiem w brzuch, że aż stąd do Kalifornii poleci! Ja tylko nie mogę zrozumieć, jak schwytacie Santera, nie popatrzywszy na miejsce, gdzie zginął ślad jego.
— W takim razie musielibyśmy, jak sami wspomnieliście, zbyt długo szukać. Za śladem trzebaby długo iść przez doliny i góry, co także byłoby zbyt powolne. Dla tego zabierzemy się do tego inaczej. Gdy się przypatruję tym górom, podejrzewam, że one nie łączą się z sobą, lecz stoją z osobna, każda dla siebie.
— To prawda. Znam nieźle te okolice. Z tej i z tamtej strony jest równina. Te góry nie należą do żadnego łańcucha, lecz usadowiły się same dla siebie na preryi.
— Preryi? A więc tam jest trawa?
— Tak, trawa dokoła, jak tutaj.
— Na to liczyłem. Santer może sobie jechać, jak zechce, po górach, lub pomiędzy górami, ale skoro je opuści, wyjedzie na otwartą preryę i musi ślad pozostawić.
— To rozumie się samo przez się, szanowny sir.