Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/160

Ta strona została uwierzytelniona.
—   406   —

wzdłuż łożyska i odkryłem coś, co spowodowało mnie do jak najrychlejszego cofnięcia się ze skraju lasku. O pięćset kroków od tego miejsca znajdował się inny las, ale już na przeciwległym brzegu. Pod tym lasem przepędzali Indyanie konie. Ujrzałem pale, wbite do ziemi i powiązane rzemieniami, na których wisiało mięso. Gdybym był wyjechał dalej jeszcze na długość konia, byliby mnie Idyanie zobaczyli. Zsiadłem z konia i pokazałem naszym ludziom odbywającą się przed nami scenę.
— Keiowehowie! — rzekł jeden z Apaczów.
— Tak, Keiowehowie — potwierdził Sam. — Dyabeł widocznie bardzo lubi tego Santera, skoro jeszcze w ostatniej chwili użycza mu tej pomocy. Wyciągnąłem był już po niego wszystkich dziesięć palców; ale on mimo to nam nie ujdzie!
— To nie wielki oddział Keiowehów — zauważyłem ja.
— Hm! Widzimy tych tylko, którzy są po tej stronie lasu, ale niewątpliwie są inni po tamtej stronie. Byli na polowaniu i przyrządzają sobie tu mięso.
— Co zrobimy, Samie? Czy zawrócimy, aby cofnąć się jak najdalej?
— Ani mi się śni! Tu zostaniemy.
— Ale to niebezpieczne!
— Bynajmniej!
— Przecież łatwo może tu nadejść któryś z czerwonych!
— Nawet mu przez myśl nie przejdzie. Po pierwsze: są na drugim brzegu, a powtóre: ściemni się zaraz, a o tym czasie nie oddalą się oni od obozu.
— Ale im ostrożniej, tem lepiej!
— A im trwożliwiej, tem bardziej po greenhornowsku! Zapewniam was, że przed Keiowehami jesteśmy tak bezpieczni, jak w Nowym Jorku. Oni myślą o tem, żeby tu przyjść, ale my ich odwiedzimy. Muszę dostać w swe ręce tego Santera, żebym go miał zabrać z pomiędzy stu Keiowehów!