Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/163

Ta strona została uwierzytelniona.
—   409   —

podobne zamiary względem Santera. Udałem zatem, że stosuję się do woli Sama i rozciągnąłem się obok konia na ziemi.
Słońce zaszło już było i nastał zmrok. U Keiowehów zapalono kilka ognisk, których płomienie buchały wysoko. Ostrożni czerwonoskórcy nie urządzają się tak, utwierdziłem się przeto w mej poprzedniej myśli, że postanowili nas zwabić. Zachowaniem się swojem starali się nas upewnić, że nic nie wiedzą o naszej obecności w ich pobliżu, a przez to wywołać napad z naszej strony. Gdybyśmy to uczynili, wpadlibyśmy im w otwarte ramiona.
Gdy tak nad tem myślałem, wydało mi się, że słyszę szelest, którego nikt z nas nie spowodował, gdyż powstał za mną, gdzie nie było nikogo, ja bowiem zająłem miejsce na samym kraju. Zacząłem nadsłuchiwać. Szmer się powtórzył. Usłyszałem go wyraźnie i rozpoznałem. Było to ciche rozsuwanie prętów, na których wisiały zeschłe liście, coś takiego, jak gdyby kto wyciągał źdźbła z wiązki słomy. Nie był to ruch gładkiej gałązki, lecz pręta z kolcami, gdyż szmer powtarzał się w stałych odstępach od kolca do kolca.
Ta okoliczność naprowadziła mnie natychmiast na to, gdzie należało szukać przyczyny szmeru. Za mną rósł pomiędzy trzema blizko siebie stojącemi drzewami krzak ożyn i ktoś poruszał jedną jego gałęzią. Mogło tam siedzieć jakieś małe zwierzę, ale położenie nasze nakazywało ostrożność. Nie była też wykluczona obecność człowieka, należało więc to zbadać, przekonać się. W tej ciemności? Chociażby!
Wpomniałem już, że po drugiej stronie płonęły u Keiowehów ogniska, których blask nie padał wprawdzie aż tutaj, pozwalał jednak widzieć każdy przedmiot, znajdujący się pomiędzy niemi a mojem okiem. Aby ten krzak ożyn w podobny sposób wziąć na oko, musiałem się niespostrzeżenie przedostać na drugą jego stronę. Wstałem więc i odszedłem powoli, ale nie w tym kierunku, w którym zamierzałem właściwie się udać. Odszedłszy już dość daleko, zawróciłem i zbliżyłem się do lasku z właściwej