Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/164

Ta strona została uwierzytelniona.
—   410   —

strony. Będąc już zupełnie blizko, położyłem się na ziemi i zacząłem się czołgać ku ożynom tak, że mnie moi ludzie nie zauważyli. Krzak miałem tuż przed sobą, mogłem go ręką dosięgnąć, a za nim płonęły po przeciwnej stronie dwa ognie. Przez kilka miejsc można było przejrzeć, ale ogółem krzak był za gęsty. Wtem usłyszałem znowu wspomniany szmer i to nie ze środka krzaku, lecz z boku. Zaczołgałem się tam i zaiste ujrzałem to, czego się spodziewałem.
Siedział tam Indyanin i starał się stamtąd teraz wydostać. To musiało wywołać szmer, który on usiłował rozdzielić na poszczególne odstępy czasu. Dokonywał też tego naprawdę po mistrzowsku, gdyż zamiast jednego głośnego szelestu następowały po sobie w odstępach minutowych ciche chrupania, jak gdyby kto słomę łamał. Dosłyszałem je tylko dlatego, że tak blizko leżałem, a mimo to byłaby mu się ta trudna sztuczka udała. Całe jego ciało było już wolne, a tylko jedno ramię wraz z ręką, szyją i głową tkwiły jeszcze w zaroślu.
Podsunąłem się ku niemu tak, że znalazłem się poza jego plecami. On wydobywając się coraz to więcej, uwolnił był już barki, szyję, głowę i tylko jeszcze rękę potrzebował wyciągnąć. Wtem ja, podniósłszy się na kolanach, pochwyciłem go lewą ręką za szyję i uderzyłem prawą pięścią w głowę trzy razy tak, że padł bez ruchu.
— Co to było? — zapytał Sam. — Czyście nic nie słyszeli?
— Tupnął koń Old Shatterhanda. — odrzekł Dick.
— Jego niema. Gdzie on może być? Nie popełni chyba jakiego głupstwa!
— Głupstwa? On? Nie popełnił jeszcze żadnego i nie popełni nigdy.
— Oho! On to potrafi. Zakradnie się do Keiowehów, aby ich zaalarmować i ocalić życie temu Santerowi!
— Nie, on tego nie zrobi. Raczej zadławi mordercę, niż go wypuści. Śmierć pomordowanych dotknęła go bardzo. Zapewne zauważyłeś to na nim.
— Możliwe, ale ja nie wezmę go z sobą, gdy się