Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.
—   411   —

będę zakradał do Keiowehów, on mi się tam na nic nie przyda. Chcę ich policzyć i zobaczyć to miejsce, a potem naradzimy się, jak na nich napaść. On, jakkolwiek greenhorn, często wcale dobrze się sprawi, ale nie dokaże tego, żeby przy takich ogniach zbliżyć się do obozu Keiowehów. Wiedzą, że mamy nadejść, są więc ostrożni i będą uszu nadstawiać tak, że stary westman tylko zdoła ich podpatrzeć, jego zobaczyliby i dosłyszeliby natychmiast.
Na to ja powstałem, przystąpiłem doń szybko i rzekłem:
— Mylicie się, kochany Samie! Zdaje wam się, że mnie niema, a tymczasem ja jestem. Umiem więc skradać się, czy nie?
— Do stu piorunów! — zawołał. — Jesteście tu rzeczywiście? Nie zauważono was jednak!
— To znaczy, że wam brak tego, o brak czego mnie posądzacie. Nie wiecie wogóle, że oprócz mnie są tu całkiem inni ludzie.
— Któż taki? Kogo macie na myśli?
— Idźcie tam do krzaka ożynowego, a zobaczycie.
Sam wstał i poszedł za moją wskazówką.
— Hallo! — rzekł. — Tu leży Indyanin! Skąd się tu wziął?
— Niech wam to powie!
— Ależ on nie żyje!
— Nie. Ogłuszyłem go tylko.
— Gdzieżto? Chyba nie tutaj. Nie było was, zapewne zaskoczyliście go gdzieś, uderzyliście tak, jak wy to umiecie i potem przynieśliście go tutaj.
— Nie, jesteście w błędzie! Leżał ukryty w ożynach i ja go zauważyłem. Kiedy wysuwał się, ażeby odejść, uderzyłem go w głowę, wy usłyszeliście to uderzenie, bo pytaliście o nie i wzięliście je za tupanie mojego konia.
— Do wszystkich dyabłów, to się zgadza! Więc był istotnie, siedział w krzaku i słyszał wszystko, co mówiliśmy do siebie. Co za nieszczęście wynikłoby z tego dla nas, gdyby mu się było udało ujść! Jak to dobrze,