Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.
—   420   —

— Nie, on musi wyleźć, ale to będzie trudniej niż pierwszym razem, gdyż nie ulega wątpliwości, że Keiowehowie będą teraz lepiej uważali.
— To pewne, ale może przecież da się go odbić!
— Hm! Wszystko możliwe, ale cóż wskóra dwunastu ludzi przeciwko pięćdziesięciu, czekających tylko na to, żeby na nich napaść... A jednak jest to prawdopodobnie jedyny środek, gdyż za dnia tem mniej moglibyśmy odważyć się na atak.
— Well! Uderzymy więc jeszcze tej nocy!
— Powoli, powoli! Trzeba się nad tem zastanowić.
— Rozważcie to, sir, ale pozwólcie mi tymczasem przekraść się na drugą stronę celem zbadania, jak sprawa stoi.
— Możecie to zrobić, ale później, gdy po jakimś czasie zmniejszy się czujność wrogów. Zresztą nie pójdziecie sami, bo ja będę wam towarzyszył i weźmiemy z sobą prawdopodobnie wszystkich.
— Pięknie, bardzo dobrze, sir! Niech tak będzie. Wyprawa z wszystkimi pachnie napadem. Spełnimy naszą powinność. Ja biorę na siebie sześciu, lub ośmiu Keiwehów, a Stone też mniej nie zechce. Prawda, mój stary Dicku?
— Yes, zgadłeś, mój stary Willu! — odrzekł zapytany. — Nie dbam o liczbę, gdy chodzi o oswobodzenie Sama. Jest to zresztą dobry wyga, ale miał dziś kiepski dzień.
Zaiste, Samowi tego dnia wcale szczęście nie dopisało. Zacząłem naradzać się z sobą w duszy, jakby Sama uwolnić. Własne życie mogłem narazić, ale nie miałem prawa wystawiać na szwank życia Apaczów. Przypuszczałem zresztą, że może uda się drogą podstępu dojść do celu łatwiej i z mniejszem niebezpieczeństwem, ale to mogło się okazać dopiero później po przekradnięciu się na drugą stronę. Postanowiłem zabrać z sobą Apaczów na wypadek, gdyby nagły atak okazał się rzeczą korzystną.
Musieliśmy narazie zaczekać, gdyż zauważyliśmy, że po drugiej stronie panował jeszcze wielki ruch. Wnet jednak uspokoiło się zupełnie, a ciszę przerywały tylko