Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/175

Ta strona została uwierzytelniona.
—   421   —

silne, donośne, uderzenia tomahawków. To czerwonoskórcy rąbali drzewo; widocznie zamierzali utrzymać ognie do rana.
Potem ustały także odgłosy toporów. Gwiazdy wskazywały północ, czas był już przystąpić do dzieła. Najpierw postaraliśmy się o to, żeby przywiązać dobrze konie, które postanowiliśmy zostawić, poczem jeszcze raz przypatrzyłem się więzom i kneblowi pojmanego Keioweha. Następnie opuściliśmy obóz i ruszyliśmy tą samą drogą, którą ja szedłem poprzednio.
Stanąwszy poniżej lasku w łożysku rzeki, kazałem Apaczom pod komendą Dicka Stone’a zatrzymać się i unikać wszelkiego szmeru. Potem udałem się z Willem Parkerem cicho ku drzewom. Wydostawszy się na brzeg, położyliśmy się na ziemi i jęliśmy nadsłuchiwać. Dokoła panowała grobowa cisza. Ośm ognisk biło wciąż jeszcze w górę płomieniami. Ze zdumieniem spostrzegłem, że ponarzucano w nie całe kupy grubych konarów. Poczołgaliśmy się więc zwolna naprzód, lecz nie ujrzeliśmy nikogo. W końcu przekonaliśmy się, że w lasku nie było nikogo, ani jednego Keioweha.
— Odeszli, rzeczywiście odeszli potajemnie! — rzekł zdziwiony Parker. — A mimoto podsycili ogniska!
— Aby zamaskować swój odwrót. Myśleli, że temi ogniami utrzymają nas w mniemaniu, jakoby jeszcze byli ciągle tutaj.
— Ale dokąd odeszli? I czy na zawsze?
— Przypuszczam, gdyż Sam jest dla nich dobrą zdobyczą, którą chcą zabezpieczyć. Ale kto wie, czy nie zamierzają coś dyabelskiego.
— Co takiego?
— Napaść na nas po tamtej stronie tak, jak my uderzylibyśmy na nich tutaj.
— Do pioruna, to możliwe! Musimy temu czemprędzej zapobiec, sir!
— Tak, musimy przejść i konie zabezpieczyć, choćby to się miało później zbytecznem okazać. Im pewniej, tem lepiej.