gowi nie zrobimy nic złego i pozwolimy mu odejść spokojnie do swoich. Ze względu na niego kazałem tu konie sprowadzić. Jest ich ponad trzydzieści i pomimo twardego gruntu na osypisku będzie musiał ich ślady zobaczyć. Stąd podążymy do parowu, który posłuży jako pułapka na Keiowehów. Wywiadowca nie pójdzie tam za nami, będzie tylko śledził jakiś czas, czy odeszliśmy rzeczywiście, a potem wróci czemprędzej do swoich z wieścią, że odjechaliśmy nie na południe, lecz ku północy. Czy mój brat przyznaje mi słuszność?
— Tak. Wskutek tego porzucą myśl urządzenia zasadzki, a prawie napewno przybędą tutaj i stąd puszczą się za nami.
— Jestem pewien, że tak uczynią. Santer, którego muszę pochwycić, jeszcze dziś będzie w mym ręku.
— A co z nim zrobisz?
— Proszę mego brata, żeby mnie o to nie pytał. On umrze i to wystarcza.
— Gdzie? Tu? Czy zaprowadzisz go do puebla?
— To jeszcze nie postanowione. Prawdopodobnie nie będzie takim tchórzem jak Rattler, któremu musieliśmy zadać śmierć jak psiemu mazgajowi. Słuchaj! Dolatuje mnie tętent naszych koni. Opuścimy to miejsce i wrócimy potem na nie z jeńcami
Przyprowadzono konie. Mój i Mary Hawkensa były też z nimi. Każdy prowadził swego konia za cugle, ponieważ wskutek zbyt niewygodnej drogi, nie można było ich dosiąść.
Winnetou szedł na czele. Sprowadził nas na północ z polanki, potem w las, opadający ku dołowi dość stromo. Na dole była otwarta łąka. Tam wsiedliśmy na konie i pojechaliśmy ku podobnej do wysokiego, prostopadłego muru skalnej ścianie, którą przecinał wązki przesmyk. Wskazując na ten przesmyk, powiedział Winnetou:
— Oto pułapka, o której mówiłem. Teraz przez nią przejedziemy.
To określenie nadawało się bardzo dla tego wązkiego przejścia, którem przejeżdżaliśmy teraz. Ściany
Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/190
Ta strona została uwierzytelniona.
— 436 —