Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/194

Ta strona została uwierzytelniona.
—   440   —

wróciłem się szybko i położyłem na ziemi, aby lepiej widzieć od dołu. Zrobiłem to jeszcze w sam czas i ujrzałem jakiś czarny przedmiot, który leżał za mną, a teraz przemykał się między drzewami. Zerwałem się i pospieszyłem za nim. Zobaczyłem go przed sobą, jakby smugę cienia na jaśniejszem tle, sięgnąłem ręką i ująłem kawałek materyi.
— Away! — ozwał się jakiś głos przestraszony i równocześnie wymknęła mi się materya z ręki. Cień zniknął, wobec tego powstałem i zacząłem nadsłuchiwać, aby przynajmniej uchem coś złowić. Ale moi towarzysze dostrzegli moje szybkie ruchy i usłyszeli okrzyk. Zerwali się z miejsc i zaczęli pytać, co się stało.
— Cicho, cicho bądźcie! — odrzekłem i natężyłem słuch ponownie. Ale nic już nie było słychać.
Podpatrywał nas jakiś człowiek i to biały, jak tego dowodził okrzyk angielski, prawdopodobnie nawet sam Santer, gdyż oprócz niego nie było u Keiowehów żadnej innej bladej twarzy. Musiałem się puścić za nim bezwarunkowo, pomimo ciemności!
— Usiądźcie napowrót i zaczekajcie, dopóki nie wrócę! — nakazałem moim ludziom i pobiegłem.
Nie wahałem się ani na chwilę, dokąd się miałem zwrócić, należało biec tylko ku preryi, gdzie znajdowali się Keiowehowie. Podsłuchiwacz mógł cofnąć się tylko do nich i nigdzie indziej.
Trzeba było się postarać, by tak prędko nie uciekał, a w tym celu należało go nastraszyć. Zawołałem nań:
— Stój, bo strzelam!
W kilka sekund potem dałem na potwierdzenie tej groźby dwa strzały rewolwerowe. Błędu przez to nie popełniłem, gdyż obecność nasza wyszła już i tak na jaw. Teraz można było przypuścić, że zbieg pójdzie ze strachu w las, gdzie oczywiście musiał zwolnić biegu z powodu panującej tam ciemności, ja natomiast podskoczyłem ku skrajowi lasu, skąd go mogłem jeszcze zobaczyć i trzymałem się wzdłuż tego skraju. Chciałem przebyć w ten sposób całą dolinę i w miejscu zetknięcia