— Tak. Niech mój biały brat idzie dalej, a spotka zaraz czerwonych wojowników.
Te słowa już zrozumiałem, ponieważ w stosunku z Santerem posługiwano się żargonem, złożonym ze słów indyańskich i angielskich. Zagadnięty zbliżył się, a dowódca przywołał go do siebie i zapytał:
— Mój brat o wiele dłużej zabawił, niż było postanowione. Niewątpliwie ważne powody go zatrzymały.
— Ważniejsze, niżbyście mogli przypuścić. Odkąd się tu znajdujecie?
— Niespełna od tego czasu, który blade twarze zowią połową godziny.
— Spotkaliście mego konia?
— Tak, gdyż jechaliśmy w trop za tobą. Mijając miejsce, na którem go przywiązałeś, zabraliśmy go z sobą.
— Powinniście byli zostać na preryi! Tu nie całkiem bezpiecznie.
— Nie rozłożyliśmy się obozem tam, ponieważ tu jest wygodniej, sądziliśmy zresztą, że tu nicby nam nie groziło, ty bowiem byłbyś powrócił prędko, aby nas ostrzec.
— Rzecz się ma odwrotnie. Nie było mnie tak długo, ponieważ narażeni tu jesteśmy na niebezpieczeństwo. Straciłem dużo czasu, zanim się dowiedziałem, na czem ono polega. Old Shatterhand jest tutaj.
— Myślałem sobie. Czy mój brat go widział?
— Tak.
— Pochwycimy go i zabierzemy do wodza, któremu strzaskał kolana. Czeka go śmierć niechybna na palu męczeńskim. Gdzie on się znajduje?
— Czy go pochwycicie, to jeszcze bardzo wątpliwe. — odrzekł Santer.
— To nastąpi, bo te psy mają tylko trzydziestu wojowników wobec naszych pięćdziesięciu, nadto oni nie wiedzą, że tu jesteśmy. Zaskoczymy ich więc całkiem niespodzianie.
— W takim razie mylisz się grubo. Oni wiedzą, że mamy nadejść, a może nawet wiedzą, że już jesteście, gdyż niewątpliwie wysłali naprzeciw was wywiadowcę.
Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.
— 444 —