Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/203

Ta strona została uwierzytelniona.
—   449   —

— I znalazłeś ich?
— Nie zaraz, gdyż przybyłem tam przed nimi, ale nie czekałem na nich zbyt długo.
— Czy widziałeś i policzyłeś ich dobrze?
— Był to Old Shatterhand z obydwoma białymi i coś ponad dziesięciu Indyan.
— A więc Winnetou dowodzi tym oddziałem, który obsadził wylot parowu.
— Tak jest. Te draby pousiadały na ziemi. Odważyłem się dziś na tyle i udało mi się szczęśliwie, więc spróbowałem jeszcze podejść ich tak blizko, żeby usłyszeć, o czem z sobą mówią.
— A o czem mówili?
— Nie wiem. Kiedy jeszcze przy nich nie byłem, rozmawiali z sobą obydwaj biali, ale nie tak głośno, żebym ich zdołał dosłyszeć, a kiedy potem zbliżyłem się do nich całkiem, zamilkli. Apacze zachowywali się cicho, a Old Shatterhand nie powiedział też ani słowa. Leżałem tak blizko niego, że mogłem go niemal ręką dosięgnąć. Jakżeby się on złościł, gdyby to wiedział!
Santer miał zupełną słuszność. Jeszcze jak się złościłem! Ten człowiek, zarówno przebiegły, jak zuchwały, potrafił podsłuchać mnie i Winnetou, kiedy rozmawialiśmy koło grobów, potem pójść za nami do parowu, odgadnąć cały nasz plan i czekać na nas tam, gdzie nas wysłał Winnetou! Leżał za mną i ja trzymałem go już nawet za koniec surduta! To dopiero był psikus losu, nadzwyczajny psikus, tak wielki prawie, jak Santera szczęście dzisiejsze! Gdyby mi się było udało przytrzymać go, wypadki, jak już teraz wiedziałem, byłyby potoczyły się całkiem innym dla mnie torem; może życie moje nawet byłoby przybrało kierunek zupełnie inny. Tak zawisł los człowieka często na pozór od jednej chwili, od jedynego nieraz drobnego czynu, albo zaniechania go, od zdarzenia małego, ale tylko na pozór, gdyż nad każdem ze Swoich dzieci czuwa Wielki Władca światów i bez Jego woli ani słońce się nie poruszy, ani motyl nie przeleci z kwiatka na kwiatek.