Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.
—   453   —

żenie; widocznie zrobiło na nim wrażenie. Nie uszło to uwagi Santera, toteż mówił dalej:
— Tak, położenie nasze tutaj tak korzystne, że twój nowy plan nie może nam dać nic lepszego, naszem jedynem zdaniem też jest odwrócić tylko łapkę, aby Apacze w nią wpadli.
— Uff! Jak to uczynimy?
— Pochwycimy oba oddziały, które postanowiły nas zamknąć w parowie, jeden po drugim i nie dopuścimy do przeprowadzenia ich zamiarów.
— W takim razie trzebaby wpierw opanować oddział Old Shatterhanda. Nieprawdaż?
— Tak.
— Przejdziemy więc jutro obok niego, udając, że nie wiemy nic o tem, iż dąży za nami.
— Nie. Zbytecznie czekać tak długo. Jeszcze dziś go zniszczymy.
— Uff! Niech mi mój biały brat powie, jak się zabrać do tego!
— To takie proste i tak się samo przez się rozumie, że właściwie nie wymaga tłómaczenia. Znam całkiem dokładnie miejsce, na którem znajduje się Old Shatterhand i zaprowadzę was tam. Oczy Keiowehów przyzwyczajone do ciemności, a ruchy ich podobne do ruchów węża, którego się nie dosłyszy, kiedy pełznie po mchu leśnym. Osaczymy tych trzech białych z ich Apaczami i wpadniemy na nich na dany znak. Żaden z nich nam nie ujdzie. Zakłujemy ich, zanim zdołają pomyśleć o obronie.
— Uff, uff, uff! — odezwało się potwierdzająco kilku słuchaczy. Plan Santera widocznie im się podobał.
Ale dowódca nie załatwił się z tem tak prędko i rzekł po krótkiej chwili namysłu:
— To się istotnie może udać, jeśli będziemy ostrożni.
— Nie może, lecz musi się udać. Główną rzeczą jest to, żebyśmy ich niedosłyszalnie otoczyli, a to trudne nie będzie. Potem kilka pewnych pchnięć nożem i sprawa będzie załatwiona. Łup, zdobyty na nich, do was na-