kamienia na niższy, a z tego na ziemię i oddaliłem się chyłkiem z tego miejsca. Gdy znalazłem się poza wspomnianą powyżej grupą krzaków, wyszedłem z lasu na preryę i pobiegłem przy dostatecznem świetle gwiazd przez dolinę ku górze, dopóki nie stanąłem równolegle z towarzyszami. Tam przecisnąłem się przez skraj lasu i dostałem się do nich. Oczekiwali mnie w wielkiem napięciu.
— Kto idzie? — zapytał Dick Stone, słysząc moje kroki. — Czy to wy, sir?
— Tak — odpowiedziałem ja.
— Gdzie bawiliście tak długo? Prawda, że był tu jakiś drab? Pewnie Keioweh, który, skradając się gdzieś, natknął się na nas?
— Nie; to był Santer.
— Do stu piorunów! On? I myśmy go nie wytropili? Ten łotr wpada nam w ręce, a my go nie chwytamy! Czy uważałby to kto za możliwe?
— Zaszły gorsze rzeczy, któreby właściwie nie powinny być możliwemi. Nie mam teraz czasu na to, by wam o tem opowiedzieć, gdyż musimy stąd natychmiast uchodzić. Później dowiecie się o wszystkiem.
— Uchodzić? Dlaczego?
— Keiowehowie zbliżają się, by na nas uderzyć.
— Chyba żartujecie!
— To nie żarty. Podsłuchałem ich właśnie. Chcą teraz z nami się załatwić, a rano napaść na Winnetou. Znają nasz plan. Dlatego prędko ruszajmy z tego miejsca!
— Dokąd?
— Do Winnetou!
— Środkiem lasu? W ciemności? A to natłuczemy się głowami i nazbieramy siniaków!
— Weźcie oczy do ręki i naprzód!
Przeprawa nocą przez bezdrożną puszczę jest dla piękności twarzy ludzkiej wielce niebezpieczna. Musieliśmy, stosownie do mego wezwania, „wziąć oczy do ręki,“ czyli zdać się więcej na zmysł dotyku, niż wzroku. Dwu z nas, macając rękami, szło naprzód, a reszta za nami w ten sposób, że każdy następny trzymał się
Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/209
Ta strona została uwierzytelniona.
— 455 —