Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/210

Ta strona została uwierzytelniona.
—   456   —

idącego na przedzie. Upłynęła tak godzina, zanim wydostaliśmy się z lasu, przyczem najtrudniej było zachować kierunek. W czystem polu szliśmy potem wygodniej i prędzej, okrążyliśmy górę i zbliżyliśmy się do parowu, gdzie u wylotu obozował Winnetou.
On od strony, z której ukazaliśmy się teraz, nie miał się czego obawiać, mimoto postawił straż, która przyjęła nas donośnym pytaniem, kto jesteśmy. Ja odpowiedziałem tak samo głośno, Apacze zaś poznali głos mój i zerwali się z ziemi.
— To mój brat Old Shatterhand nadchodzi? — zapytał Winnetou ze zdziwieniem. — W takim razie coś ważnego się stało. Czekaliśmy napróżno na Keiowehów dotychczas.
— Chcą nadejść dopiero jutro, i to nietylko przez parów, lecz i z tej strony, aby was zniszczyć.
— Uff! Aby tego dokonać, musieliby ciebie zwyciężyć, a wogóle wiedzieć, co my zamierzamy.
— Oni to wiedzą.
— Nie może być!
— Wiedzą istotnie. Santer był na górze przy grobach i słyszał wszystko, co mi powiedziałeś, kiedy byliśmy sami.
Z twarzy Winnetou nie mogłem z powodu ciemności rozpoznać, jakie wrażenie zrobiła na nim ta wiadomość, ale jego chwilowe milczenie, które po moich słowach nastąpiło, było dla mnie miarą jego zdumienia. Potem usiadł napowrót, poprosił mnie, żebym zajął miejsce obok niego i rzekł:
— Skoro mówisz o tem, to musiałeś go także podsłuchać, jak on nas.
— Oczywiście.
— A więc nasze rachuby spełzły na niczem. Opowiedz, co się stało!
Poszedłem za tem wezwaniem. Apacze cisnęli się do nas, żeby nie uronić ani słowa i przerywali opowiadanie częstymi okrzykami podziwu: „uff, uff!“ Winnetou jednak milczał aż do końca, a potem spytał: