Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/218

Ta strona została uwierzytelniona.
—   464   —

znajdującem się o kilka mil angielskich powyżej naszego obozu.
To okrążanie i ukrywanie śladów zabrało nam sporo czasu, ale trud nato zużyty wynagrodził się nam rychlej, niż mogliśmy się tego spodziewać. Oto będąc jeszcze na preryi w pewnej odległości od rzeki, ujrzeliśmy dwu jedźców, prowadzących z sobą około tuzina jucznych mułów. Nie jechali oni wprost ku nam, lecz kierunek ich drogi przechodził na prawo obok naszego. Jeden z nich otwierał, a drugi zamykał pochód tej karawany ciężko obładowanych mułów. Twarzy ich niemogliśmy rozpoznać, odzież jednak wskazywała na to, że to biali.
Oni zobaczyli nas także i zatrzymali się. Byłoby to wpadło im zbyt w oko, gdybyśmy byli ich obojętnie minęli, nadto mogliśmy, zagadnąwszy ich, dowiedzieć się czegoś od nich. Szkody z ich strony nie obawialiśmy się, a szukać naszych śladów, by się dowiedzieć, skąd przybywamy, także byłoby im na myśl nie przyszło, bo na rzeczkę musieli się natknąć o wiele dalej na północ od miejsca, na którem myśmy z niej wyjechali. To też zapytałem Winnetou:
— Czy pójdziemy ku nim?
— Tak. — odrzekł. — To blade twarze, kupcy, prowadzący handel zamienny z Keiowehami. Ale nie powinni wiedzieć, kim jesteśmy.
— Dobrze! Ja jestem urzędnikiem ajencyi dla Indyan i udaje się w tym charakterze do Keiowehów, nie znam jednak ich języka i dlatego zabrałem ciebie z sobą. Ty jesteś Indyaninem Pawnee.
— To będzie dobre. Niechaj mój brat rozmówi się z blademi twarzami.
Pojechaliśmy ku nim, a oni zwyczajem dzikiego Zachodu wzięli strzelby w ręce i czekali na nas z zaciekawieniem.
— Odłóżcie strzelby panowie! — rzekłem, gdyśmy się do nich dość zbliżyli. — Nie mamy zamiaru was ukąsić.