Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/229

Ta strona została uwierzytelniona.
—   475   —

do drugiej, trzeciej i tak dalej, dopóki pod szóstą nie zbliżyłem się do środkowej wyspy na tyle, że już objąłem ją okiem.
Leżała bliżej lądu od tamtych i pokryta była nizkiemi zaroślami, ponad które sterczały dwa drzewa. Jeńca i straży nie było widać. Już miałem się zanurzyć, by tam przepłynąć, gdy wtem usłyszałem na wysokim brzegu nad sobą jakiś hałas. Spojrzałem w górę. Z brzegu schodził Indyanin, Pida, syn wodza. Szczęściem szedł skośnie w dół rzeki ku kanoe, tak, że mnie nie widział. Wskoczył do czółna i powiosłował ku wyspie środkowej. Nie mogłem więc jeszcze teraz się przeprawić i musiałem zaczekać.
Wkrótce doleciały mnie głosy ludzi, rozmawiających po drugiej stronie. Poznałem wśród nich głos Sama. Chciałem podsłuchać, o czem mówiono, i podpłynąłem pod następne kanoe, których było tyle, że chyba każdy samoistny mieszkaniec posiadał jedno na własność. Wynurzywszy się, usłyszałem słowa syna wodza:
— Mój ojciec Tangua żąda tego!
— Ani mi się śni zdradzić! — odrzekł Sam.
— W takim razie będziesz musiał wycierpieć dziesięć razy straszniejsze męczarnie!
— Nie bądź śmieszny! Sam Hawkens i męczarnie, hi! hi! hi! Twój ojciec spróbował już raz mnie zamęczyć, tam nad Rio Pecos u Apaczów. Wiesz z jakim skutkiem?
— Ten pies, Old Shatterhand, zrobił z niego kalekę!
— Well! Podobnie stanie się tutaj. Nie boję się niczego!
— Jeśli to mówisz bez żartów, to obłąkanie zapanowało w twej głowie. Jesteś uwięziony i umknąć nie potrafisz. Pomyśl, że całe twe ciało obwiązane rzemieniami tak, iż nie możesz żadnym członkiem poruszyć!
— Tak, te więzy zawdzięczam zacnemu Santerowi i dobrze mi z tem zupełnie!
— Cierpisz ból, ja to wiem, ale się nie przyznajesz do tego. Nie tylko masz skrępowane ręce i nogi, ale