Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/250

Ta strona została uwierzytelniona.
—   494   —

łem oczywiście, że moja nieustraszoność imponowała Keiowehom nadzwyczajnie.
Po jakimś czasie wyprawił wódz jednego z wojowników, który zniknął w namiocie i wyprowadził zeń małego Sama. Zerwałem się i podbiegłem ku niemu. Ujrzawszy mnie, zawołał z radosnym tryumfem:
— Heigh-day, Old Shatterhand! Powiedziałem, że bezwarunkowo przyjdzie! Sprzykrzyło się wam bez starego Sama? Prawda?
Wyciągnął do mnie skrępowane ręce, aby się ze mną przywitać.
— Tak — odrzekłem — Greenhorn przyszedł, by wam dać świadectwo na to, że jesteście największym mistrzem w podchodzeniu. Na to bowiem złożyliście świetne dowody. Choćby wam pół dnia gadać, gdzie macie iść, wy zawsze pogonicie w przeciwną stronę.
— Na wyrzuty będzie czas później, mój ukochany sir, teraz powiedzcie mi lepiej, czy moja Mary jeszcze istnieje.
— Jest u nas.
— A Liddy?
— Pukawka? Ocaliliśmy ją także.
— W takim razie wszystko dobrze, jeśli się nie mylę. Chodźcie, starajmy się stąd zabrać. Tu trochę nudno.
— Cierpliwości, cierpliwości, kochany Samie! Zdaje wam się, że to nic, że to zabawka stąd odejść i was wyswobodzić.
— To jest zabawka, ale tylko dla was. Ciekaw jestem, czego wybyście nie zdołali dokazać. Ściągnęlibyście mnie nawet z księżyca, gdybym się tam zabłąkał, hi! hi! hi!
— Śmiejcie się, śmiejcie! Miarkuję z tego, że się wam tu nieźle powodziło.
— Źle? Co wam na myśl przychodzi! Było mi dobrze, nadzwyczaj dobrze! Każdy Keioweh kochał mnie jak własne dziecko. Od ciągłych pieszczot, głaskań i całusów nie mogłem zmysłów pozbierać. Karmili mnie, jak