Strona:PL Karol May - Winnetou 02.djvu/251

Ta strona została uwierzytelniona.
—   495   —

pannę młodą, a gdy chciałem spać, nie potrzebowałem dopiero się układać, bo stale leżałem na plecach.
— Czy kieszenie wam wypróżnili?
— Oczywiście. Wytrzęśli każdy proszek.
— Otrzymacie wszystko napowrót, o ile tylko co jeszcze jest. Narada skończyła się już, jak się zdaje.
Oświadczyłem wodzowi, że dłużej już czekać nie mogę, jeżeli syn jego ma pozostać przy życiu. Wobec tego odbyły się krótkie wprawdzie, lecz bardzo energiczne układy, z których wyszedłem zwycięzko, ponieważ nie ustąpiłem ani trochę, a wódz obawiał się o syna. W końcu postanowiono, żeby czterej zbrojni wojownicy odprowadzili mnie i Sama w dwu łodziach i żeby odebrali od nas jeńców. Na wypadek, gdyby więcej Keiowehów spróbowało udać się za nami potajemnie, zagroziłem śmiercią Pidy.
Żądałem właściwie wiele, domagając się wydania Sama. Mogłem towarzyszącym nam czterem Indyanom wypłatać figla, ale uwierzono mym słowom i później zawsze wierzono Shatterhandowi. Nie powiedziałem oczywiście, dokąd popłyniemy. Gdy Samowi ręce rozkrępowano, podrzucił je w górę i zawołał:
— Wolny, znów wolny! Tego nigdy wam nie zapomnę, sir! Nigdy też nie popędzę w górę na lewo, jeśli wasze błogosławione nogi pobiegną na dół na prawo.
Kiedyśmy się wybierali w drogę, dały się tu i ówdzie słyszeć gniewne pomruki. Indyanie złościli się porządnie, że przecież muszą puścić wolno jeńca i mnie w dodatku, a Tangua syknął zwrócony do mnie:
— Do powrotu mego syna jesteś bezpieczny, ale potem puści się za tobą całe plemię. Znajdziemy twoje ślady i pochwycimy cię, choćbyś odjechał powietrzem!
Nie uważałem za stosowne odpowiadać na tę groźbę złośliwą i zaprowadziłem Sama oraz czterech Keiowe, hów do rzeki, gdzie po dwu, ja oczywiście z Samempowsiadaliśmy do łodzi. Od chwili, kiedy odbiliśmy od brzegu, towarzyszyło nam wycie, dopóki nie odpłynęliśmy tak daleko, że go słychać nie było.