chciałem szklankę do ust przyłożyć, wyciągnął myśliwiec do mnie swoją i rzekł:
— Stój! Nie tak prędko, boyu! Trąćmy się najpierw! Słyszałem, że tam w waszym kraju taki zwyczaj.
— Tak, lecz tylko między dobrymi znajomymi — odrzekłem, nie spiesząc się pójść za jego wezwaniem.
— Nie róbcie ceremonii! Siedzimy teraz razem i nie potrzebujemy, chociażby w myśli, kręcić sobie karków. Trąćcie więc! Nie jestem szpiegiem, ani oszustem, możecie więc spokojnie zabawić się ze mną przez pół godziny.
To już brzmiało inaczej, niż przedtem. Dotknąłem jego szklanki swoją, mówiąc:
— Wiem, za kogo was uważać, sir! Jeśli rzeczywiście jesteście Old Death, to nie obawiam się, żebym się w złem towarzystwie znajdował.
— A więc znacie mnie? W takim razie nie potrzebuję was zaznajamiać szczegółowo z moją osobą. Pomówmy raczej o was! Po co właściwie przybyliście do Stanów?
— Z tego samego powodu, który innych tu prowadzi: szukam szczęścia.
— Wierzę. Tam w Europie zdaje się ludziom, że tu wystarczy otworzyć kieszenie, a błyszczące dolary zaczną same w nie wpadać. Ilekroć się komuś poszczęści, piszą o tem wszystkie gazety, o tych jednak tysiącach, które toną w walce z nurtami życia i giną bez śladu, nikt nie czyni wzmianki. Czy znaleźliście już szczęście, lub znajdujecie się przynajmniej na jego tropie?
— Sądzę, że mogę powiedzieć: tak.
— Baczcie więc bystro, żeby ślady nie uszły waszej uwagi. Ja wiem najlepiej, jak trudno utrzymać się na takim tropie. Słyszeliście może, że jestem scoutem[1], który śmiało i bez obawy idzie w zawody z każdym westmanem, a mimoto daremnie goniłem za szczęściem do dzisiaj. Sto razy zdawało mi się, że trzeba tylko po nie sięgnąć, ale ilekroć wyciągnąłem rękę, znikało jak castle in the air[2], istniejący jedynie w ludzkiej wyobraźni.