pojawił. Powiedziałem mu, o co idzie, on zaś zatrzasnął mi drzwi przed nosem, mówiąc:
— Najpierw massę zapytać. Bez pozwolenia massy nie otworzyć.
Po tych słowach odszedł. Stałem z dziesięć minut jak na rozżarzonych węglach. Nareszcie powrócił murzyn z odpowiedzią:
— Nie wolno wpuścić. Massa zakazać. Nikt dzisiaj nie wejść. Drzwi zawsze zamknięte. Wy prędko odejść, bo jakby skoczyć przez płot, massa skorzystać z prawa domowego i strzelić z rewolweru.
Teraz nie wiedziałem, co począć. Wcisnąć się przemocą byłoby niebezpiecznie, gdyż w tym wypadku właściciel nie pożałowałby mi kuli rzeczywiście. Amerykanin nie zna żartów, gdy wchodzi w grę prawo domowe. Nie pozostało mi nic innego, jak udać się na policyę.
Kiedy w najwyższym gniewie przez plac przechodziłem, przybiegł do mnie jakiś chłopiec z kartą w ręku.
— Sir, sir! — zawołał. — Zaczekajcie no! Dacie mi dziesięć centów za tę kartkę.
— Od kogoż ona?
— Od gentlemana, który wyszedł z tamtego domu, odrzekł, wskazując przytem nie na willę, lecz w kierunku wprost przeciwnym. — On napisał te słowa i polecił kartkę wam podać. Ale dziesięć centów, to ją dostaniecie.
Wręczyłem mu żądaną kwotę, za co otrzymałem kartkę. Chłopak pobiegł zaraz swoją drogą. Na przeklętym kawałku papieru, wyrwanym z notatki, przeczytałem, co następuje:
Czy z powodu mnie przybyliście do Nowego Orleanu? Domyślam się tego, bo mnie ścigacie. Uważałem was za naiwnego, ale nie za tak głupiego, żebyście chcieli mnie schwytać. Kto nie posiada więcej jak pół