Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/038

Ta strona została uwierzytelniona.
—   28   —

lat około pięćdziesięciu. Kędzierzawe włosy i lekkie zabarwienie paznokci dowodziły resztek czarnej krwi w jej żyłach. Wywarła na mnie wrażenie osoby, wysoce duchowo rozwiniętej i przyjęła mię z wielką uprzejmością.
Przedstawiłem się jej jako redaktor felietonów z „Deutsche Zeitung,“ pokazałem jej kupiony dopiero co numer i powiedziałem, że pragnę pomówić z autorem tego utworu, gdyż wiersz tak się ogólnie podobał, że przynoszę poecie wynagrodzenie i nowe zamówienie.
Gospodyni przysłuchiwała mi się spokojnie, przypatrywała badawczo, a gdy skończyłem, rzekła:
— A więc ten pan dał u pana do druku utwór? Jak to ładnie! Szkoda, że z powodu nieznajomości języka niemieckiego nie mogę pana poprosić o przeczytanie mi go. Czy dobry?
— Znakomity! Miałem już zaszczyt wspomnieć, że wywarł na czytelnikach wielkie wrażenie.
— To mnie bardzo zajmuje. Ten pan wydawał mi się bardzo wykształconym, prawdziwym gentlemanem. Niestety mówił niewiele i nie obcował z nikim. Wyszedł raz tylko, prawdopodobnie wówczas, kiedy zaniósł panom poemat.
— Rzeczywiście? Ja dowiedziałem się w czasie krótkiej rozmowy, którą z nim miałem, że podejmował tutaj pieniądze, musiał zatem więcej razy wychodzić.
— W takim razie działo się to podczas mej nieobecności, a może jego sekretarz załatwiał takie sprawy.
— On ma sekretarza? O tem mi nic nie mówił. Wobec tego to chyba człowiek bardzo zamożny?
— Przypuszczam! Płacił dobrze i jadł potrawy najwytworniejsze. Kasę prowadził jego sekretarz Clinton.
— Clinton? Ach, jeżeli ten sekretarz nazywa się Clinton, to jego pewnie spotkałem w klubie. Pochodzi z Nowego Jorku, a przynajmniej stamtąd przybywa i jest niezrównany w towarzystwie. Widziałem się z nim wczoraj około południa...
— To się zgadza — wtrąciła. — Rzeczywiście wychodził o tej porze.