Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/050

Ta strona została uwierzytelniona.
—   40   —

toru spóźniłem. Szkoda jego towarzysza podróży! Wyglądał na prawdziwego gentlemana, tylko wciąż był smutny i ponury i patrzył przed siebie jak obłąkany.
Te słowa zwróciły moją uwagę.
— Obłąkany? — rzekłem. — Czy słyszeliście może, jak się nazywa?
— Kapitan mówił do niego master Ohlert.
Teraz wydało mi się, że mię ktoś ugodził pałką po głowie. Zapytałem z pośpiechem:
— Ach! A jego towarzysz?
— Nazywał się Clinton, jeśli dobrze pamiętam.
— Czy to możebne, czy to możebne? — zawołałem, zrywając się ze stołka. — Ci obydwaj byli z wami na statku?
Old Death spojrzał na mnie zdumionym wzrokiem, mówiąc:
— A was co obleciało, sir? Podrywacie się jak rakieta! Czy was ci ludzie co obchodzą?
— Nawet bardzo, bardzo! Szukam ich właśnie!
Po twarzy przemknął mu znów przyjazny grymas jaki często widywałem u niego.
— Ładnie, ładnie — rzekł — przyznajecie więc nareszcie, że śledzicie dwu ludzi? I to tych dwu właśnie? Hm! Jesteście istotnie greenhorn, sir! Sami pozbawiliście się dobrego połowu.
— Jakto?
— Dla tego, że w Nowym Orleanie nie byliście względem mnie szczerym.
— Wszak nie mogłem w tej sprawie inaczej się zachować — odparłem.
— Człowiekowi wolno zrobić wszystko, co prowadzi do dobrego celu. Gdybyście byli przedstawili mi swoją sprawę, byliby już teraz obydwaj w waszych rękach. Byłbym ich poznał natychmiast, wsiadając na statek i albo sam was sprowadził zaraz, albo zawiadomił przez kogo. Czy tego nie uznajecie?
— Kto mógł wiedzieć, że się tam z nimi spotkacie! Oni jechali zresztą nie do Matagordy, lecz do Kwintany.