Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/054

Ta strona została uwierzytelniona.
—   44   —

— Co tam gadasz pocichu, stary szkielecie? Jeśli mówisz o nas, to krzycz głośno, bo inaczej my otworzymy ci gębę!
Old Death przyłożył szklankę do ust, pociągnął parę łyków, nic nie odpowiadając. Nowi goście dostali piwo i skosztowali. Choć napój był istotnie niezły, mimoto rowdies, posłuszni swym kaprysom, wylali je na izbę. Ten, który do nas mówił poprzednio, trzymał jeszcze w ręku pełną szklankę i zawołał:
— Nie na podłogę! Tam siedzą dwaj, którym to widocznie smakuje. Niech mają!
Rozmachnął się i bryznął piwem przez stół na nas obydwu. Old Death otarł sobie zmoczoną twarz rękawem, ja jednak nie zdołałem znieść tak spokojnie tej nikczemnej obelgi. Kapelusz, kołnierz, bluza, wszystko ociekało mi piwem, ponieważ na mnie padł główny strumień. Odwróciłem się i rzekłem:
— Sir, proszę was bardzo, żebyście nie powtórzyli tego! Żartujcie sobie z kolegami. Temu się nie sprzeciwiamy, ale nas zostawcie w spokoju!
— Tak! A cobyście zrobili, gdyby mi przyszła ochota oblać was znowu?
— Toby się pokazało.
— Proszę? W takim razie musimy zaraz zobaczyć, coby się pokazało. Gospodarzu, piwa!
Reszta śmiała się i ryczała zadowolona ze swojego matadora, który gotów był swój żart bezwstydny powtórzyć.
— Na miłość Boga, sir, nie zaczepiajcie tych drabów! — ostrzegł mnie Old Death.
— Czy się boicie? — zapytałem.
— Ani mi się śni, ale oni zaraz za broń chwytają, a na kulę nawet najodważniejszy nic nie poradzi. Zważcie, że oni mają psy!
Psy były przywiązane do nóg stołowych. Aby mnie znowu z tyłu nie oblano, powstałem z miejsca i usiadłem tak, że zwróciłem się prawą stroną do rowdies.
— Aha! Przybiera bezpieczną postawę! — zaśmiał