ścił swe stanowisko i poszedł zwolna ku lasowi, dokąd ja oczywiście podążyłem za nim. Pomiędzy drzewami, gdzie na mnie zaczekał, wyszedł naprzeciw mnie z obliczem, promieniejącem radością i zawołał:
— Szarlieh, mój kochany, mój drogi bracie! Jakże się cieszę twym niespodzianym widokiem! Tak raduje się poranek, kiedy po nocy słońce zaświeci.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował.
— Ranek jest pewny — odpowiedziałem ja — że słońce wejść musi, my jednak nie spodziewaliśmy się, że się tu zobaczymy. Jakże jestem szczęśliwy, że twój głos słyszę znowu.
— Co sprowadza twe nogi do tego miasta? Czy masz tu co do czynienia, czy też wylądowałeś, aby stąd udać się do nas nad Rio Pecos?
— Obowiązek pewien, który przyjąłem na siebie, sprowadza mnie tutaj.
— Czy mój biały brat powie mi, jaki to obowiązek i czy opowie, gdzie przebywał od czasu naszego rozstania się nad Red River?
Równocześnie wciągnął mnie trochę głębiej do lasu, gdzie usiedliśmy obok siebie. Trzymając go za rękę, opowiedziałem mu, co dotąd przeżyłem. Gdy skończyłem, on skinął poważnie głową i rzekł:
— Odmierzyliśmy ścieżkę dla ognistego konia, ażebyś ty otrzymał pieniądze, a huragan ci je zabrał. Gdybyś był został u miłujących cię Apaczów, byłbyś nigdy nie potrzebował pieniędzy. Dobrze zrobiłeś, nie czekając na mnie w St. Louis u Henry’ego, gdyż moja droga tamtędy nie prowadziła.
— Czy mój brat pochwycił mordercę Santera?
— Nie. Zły duch go schronił, a dobry Manitou dopuścił, że mi umknął. Udał się do żołnierzy Stanów południowych, gdzie zniknął mi z oczu pośród wielu tysięcy. Ale oko moje zobaczy go jeszcze, a wówczas mi już nie ujdzie. Wróciłem nad Rio Pecos, nie ukarawszy go wcale. Nasi wojownicy przez całą zimę opłakiwali śmierć Inczu-czuny i mojej siostry. Następnie musiałem
Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/071
Ta strona została uwierzytelniona.
— 59 —