Statek był oczyszczony i tam, gdzie przed chwilą blady strach jeszcze panował, zabrzmiał teraz wesoły śmiech.
W chwili właśnie, kiedy pierwsi z ratujących się na ląd wchodzili, dał kapitan znak do ruszenia naprzód. Statek, idący płytko, zbudowany dołem szeroko i mocno, nie doznał wcale uszkodzeń i poddał się łatwo naciskowi kół. Powiewając surdutem jak flagą, zawołał kapitan ku brzegowi:
— Farewell gentleman! Jeśli jeszcze kiedy będziecie mieli ochotę utworzyć jury, to się sami wieszajcie. Wasze rzeczy, znajdujące się na statku, oddam w La Grange. Możecie je sobie stamtąd zabrać.
Można sobie wyobrazić, jakie wrażenie wywołały te słowe na wywiedzionych w pole. Podnieśli wściekłe wycie i zażądali od kapitana, żeby ich wziął natychmiast na pokład napowrót, grozili doniesieniem, śmiercią i innymi strasznym środkami, niektórzy nawet strzelali, o ile nie zamokły im strzelby, do statku, ale go nie uszkodzili. Wreszcie ryknął jeden w bezsilnej wściekłości do kapitana:
— Psie! Zaczekamy tu do twego powrotu i powiesimy cię na twym własnym kominie.
— Well, sir! Przyjdźcie potem łaskawie na pokład! Tymczasem jednak kłaniajcie się generałom Meija i Marquez!
Teraz jechaliśmy już pełną parą, gdyż należało czas stracony wynagrodzić.
Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/081
Ta strona została uwierzytelniona.
— 69 —