Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.
—   123   —

— Panie! — ryknąłem teraz. — Wypraszam sobie waszą ordynarność. Idę do master Langego, rozumiecie?
— Wspaniałe konary! Nieporównane sznury! — krzyknął jeszcze głośniej i zadał mi potężne pchnięcie w żebra.
Tu się już miarka przebrała. Uderzyłem go z całej siły pięścią w koniec nosa tak, że pewnie byłby wstecz runął, gdyby miał był miejsce. Dotąd było ciasno, ale teraz zrobiło się nieco przestronniej. Skorzystałem z tego, ruszyłem naprzód przemocą i ryczałem, waląc dokoła na ślepo tak, że zaczęto mi się ustępować. Utworzyłem sobie w ten sposób wązką uliczkę, którą dostałem się do izby. Ale kiedy posuwałem się naprzód tak utorowaną drogą, zamykała się uliczka za mną, wszystkie ręce poszły w ruch i pięści spadały na mnie poprostu jak grad. Biada prawdziwym Kukluksom, skoro przebranemu tylko w ich strój, spokojnemu, obywatelowi dostały się takie ciosy. Kościsty człowiek, krzycząc jak ranny odyniec, wszedł za mną aż do izby. Ujrzawszy go, rzekł Lange:
— Na miłość Boską, co się stało, kochany sir? Czemu tak krzyczycie? Dlaczego krew z was cieknie?
— Na drzewo z tym Kukluksem! — odparł rozwścieczony. — Roztrzaskał mi nos i wybił dwa czy trzy, a może cztery zęby. Wspaniałe zęby. Jedyne, jakie miałem na przodzie! Powieście go!
Gniew jego był teraz bardziej uzasadniony, gdyż krew szła mu rzeczywiście z ust i z nosa.
— Ten? — zapytał Lange, wskazując na mnie. — Ależ, sir, szanowny sir, to nie jest Kukluks! To nasz przyjaciel, któremu właśnie zawdzięczamy, że pochwyciliśmy tych drabów. Bez niego nie żyłbym teraz ani ja, ani sennor Cortesio, a domy nasze stałyby w płomieniach!
Kościsty człowiek wytrzeszczył oczy, otworzył skrwawione usta i zapytał:
— Bez-bez-tego?
Obraz był nadzwyczajny! Wszyscy obecni zaczęli się śmiać. On otarł sobie chustką pot z czoła, a krew z ust i z nosa; ja zaś pocierałem na swem ciele rozma-