Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/148

Ta strona została uwierzytelniona.
—   136   —

góry! Ten nader czcigodny szeryf popsuł nam rachubę reelem i swojemi ladies, ale bądźcie pewni, że to naprawię. Nazywają mnie Old Death. Zrozumiano?
Brzmiało to dość pocieszająco, a ponieważ ufałem staremu, że dotrzyma danego słowa, więc uspokoiłem się na razie. Sam przecież nie mogłem puścić się na dalsze poszukiwania. Uradowałem się też bardzo, gdy mi Lange przy obiedzie powiedział, że chciałby pojechać z nami, ponieważ droga jego prowadzi przez pewną przestrzeń w tym samym kierunku.
— We mnie i w moim synu nie będziecie mieli złych towarzyszy — zapewniał. — Umiem konia prowadzić i używać strzelby, a gdybyśmy po drodze spotkali się z jaką białą lub czerwoną hałastrą, to nie pomyślimy o ucieczce. Weźmiecie więc nas z sobą? No, ręka na zgodę!
Oczywiście, że podaliśmy rękę. Później przyszedł Cortesio, który spał jeszcze dłużej od nas, aby nam konie pokazać. Old Death pokulał mimo boleści na dziedziniec, żeby osobiście konie zobaczyć.
— Ten młody master twierdzi wprawdzie, że umie dobrze jeździć na koniu — rzekł — ale ja wiem, co o tem sądzić. Nie wierzę w jego koński rozum. Kupując konia, wybieram sobie czasem takiego, który najgorzej wygląda. Ale ja oczywiście jestem pewny, że ten jest najlepszy. Zdarzyło mi się to już nieraz.
Musiałem przed nim przejechać na wszystkich koniach, które stały w stajni, on zaś przypatrywał się z miną znawcy każdemu ruchowi i pytał przezornie za każdym razem o cenę. I rzeczywiście postąpił stosownie do swego zwyczaju; nie wziął tych koni, które dla nas Cortesio przeznaczył.
— Te wyglądają na lepsze, niż są — zawyrokował. — W kilka dni zmęczyłyby się do cna. Nie, my kupimy te dwa stare kasztany, które dziwnym sposobem kosztują tak mało.
— Ależ to szkapy robocze! — zauważył Cortesio.