Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.
—   162   —

jesteś synem Komanczów, z któremi łączy nas pokój. Będziesz żył dalej, dokonasz jeszcze wielu dzielnych czynów i zdobędziesz imię, przed którem zadrżą wrogowie. Jesteś wolny!
Po tych słowach rozwiązał mu ręce. Przypuszczałem, że Komancz zerwie się z ziemi natychmiast. Tymczasem on leżał dalej, jak gdyby był ciągle związany.
— Syn Komanczów — rzekł — nie jest przecież wolny. On chce umrzeć. Wbij mu nóż w serce!
— Nie mam do tego powodu, ani najmniejszej ochoty. Dlaczego żądasz, żebym cię zabił?
— Ponieważ byłeś chytrzejszy odemnie i wziąłeś mnie do niewoli. Skoro się wojownicy Komanczów o tem dowiedzą, wypędzą mnie od siebie, mówiąc: Najpierw utracił leki, oraz imię, a potem wpadł w ręce bladych twarzy. Oko jego jest ślepe, a ucho głuche, on nie będzie nigdy godny odznaki wojownika.
Powiedział to tak smutnym tonem, że mi się go żal zrobiło naprawdę. Nie mogłem wprawdzie zrozumieć jego wszystkich słów, ponieważ mówił angielszczyzną, naszpikowaną bardzo językiem Komanczów, ale znaczenie wyrazów, dla mnie niejasnych, usiłowałem odgadnąć.
— Nasz czerwony brat nie ściągnął hańby na siebie — odezwałem się, zanim Old Death zdołał odpowiedzieć. — Dać się podejść tak sławnej bladej twarzy jak Kosza-pehwe nie jest hańbą, a zresztą wojownicy Komanczów nie dowiedzą się nigdy, że byłeś naszym jeńcem. Nasze usta będą o tem milczały.
— Czy Kosza-pehwe to potwierdzi? — zapytał Indyanin.
— Bardzo chętnie — rzekł stary. — Udamy, że spotkaliśmy się pokojowo. Ja jestem waszym przyjacielem, nie byłoby więc błędem z twej strony, gdybyś poznawszy mnie, przystąpił do nas otwarcie.
— Mój sławny, biały brat pociesza mnie swoją mową. Ufam jego słowom i wstanę, gdyż nie wrócę z hańbą do wojowników Komanczów. Bladym twarzom