będę wdzięczny za ich milczenie, dopóki oczy moje będą oglądać słońce.
Usiadł i odetchnął głęboko. Wprawdzie na jego grubo posmarowanej twarzy nie było widać żadnego wzruszenia, ale zauważyliśmy zaraz, że mu się lżej zrobiło na sercu. Oczywiście dalszy ciąg rozmowy zdaliśmy na doświadczonego skuta, z czem się on długo nie ociągał.
— Nasz czerwony brat widzi — zaczął znowu — że mu jesteśmy życzliwi. Spodziewamy się zatem, że on także będzie nas uważał za przyjaciół i szczerze odpowie na moje pytania.
— Niech Kosza-pehwe zapyta. Powiem prawdę.
— Czy mój indyański brat wyruszył sam na zabicie nieprzyjaciela, lub niebezpiecznego zwierza, aby z nowem imieniem wrócić do wigwamu, czy też jest z nim więcej wojowników?
— Tylu, ile kropel wody w tej rzece.
— Czy czerwony brat chce przez to powiedzieć, że wszyscy wojownicy Komanczów opuścili namioty?
— Wyruszyli po skalpy nieprzyjaciół.
— Których nieprzyjaciół?
— Tych psów Apaczów. Od nich doleciał smród aż do namiotów Komanczów, a ci dosiedli koni, aby tych kujotów wytępić z ziemi.
— Czy wysłuchali przedtem rady starych, rozumnych, wodzów?
— Sędziwi wojownicy zebrali się na naradę i uchwalili wojnę. Potem lekarze zapytali Wielkiego Ducha o jego wolę, a odpowiedź Manitou wypadła zadowalająco. Od obozowisk Komanczów aż do rzeki, zwanej przez blade twarze Rio Grande del Norte, roi się od naszych wojowników. Słońce zaszło cztery razy, od kiedy topór wojenny noszono z namiotu do namiotu.
— A czy czerwony brat należy do takiego oddziału wojowników?
— Tak, obozujemy powyżej tego miejsca nad rzeką. Wysłano ludzi na zwiady, aby zbadali, czy okolica bezpieczna. Ja poszedłem w dół rzeki i przybyłem tu, gdzie
Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/175
Ta strona została uwierzytelniona.
— 163 —