Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.
—   164   —

zwęszyłem konie bladych twarzy. Wlazłem w krzaki, aby ich policzyć, gdy wtem wpadł na mnie Kosza-pehwe i zabił mnie na krótki czas.
— To zapomniane. Nikt o tem już mówić nie będzie. Ilu wojowników dzielnego szczepu Komanczów stoi tu obozem?
— Równo dziesięć razy po dziesięć.
— A kto dowodzi?
— Awat-wila[1] młody wódz.
— Nie znam go i nigdy nie słyszałem jego imienia.
— Otrzymał je dopiero niedawno, ponieważ w Wielkich Górach zabił szarego niedźwiedzia i przyniósł jego skórę i pazury. Jest on synem Oyo-kolca, którego blade twarze zowią „Białym Bobrem.“
— O, tego znam. To mój przyjaciel.
— Wiem o tem, bo widziałem ciebie u niego, kiedy byłeś gościem w jego namiocie. Syn jego, Wielki Niedźwiedź, przyjmie cię uprzejmie.
— Jak daleko stąd znajduje się wasz obóz?
— Mój biały brat nie będzie jechał nawet przez połowę tego czasu, który nazywa godziną.
— W takim razie poprosimy wodza o gościnę. Niech nas czerwony przyjaciel poprowadzi.
W kilka minut dosiedliśmy koni i pojechaliśmy pod przewodnictwem Indyanina najpierw poza owe drzewa aż na teren otwarty, a potem w górę rzeki.
W dobre pół godziny wynurzyło się przed nami kilka ciemnych postaci. Były to warty obozowe. Przewodnik zamienił z nimi kilka słów, oddalił się od nas, my zaś musieliśmy się zatrzymać. Po jakimś czasie wrócił, żeby nas dalej poprowadzić. Owej nocy panowała ciemność zupełna. Na zasępionem niebie nie świeciła ani jedna gwiazda. Choć patrzyłem pilnie na lewo i prawo, nic nie zdołałem zobaczyć. Ujechawszy znowu niewielką przestrzeń, rzekł przewodnik:

— Niech biali bracia nie posuwają się już dalej

  1. Wielki Niedźwiedź