Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.
—   165   —

naprzód. Synowie Komanczów nie palą ognisk na wyprawach wojennych, teraz jednak są pewni, że w pobliżu niema nieprzyjaciela i rozniecą ogień.
My stanęliśmy na miejscu, on zaś odszedł. W kilka chwil potem ujrzałem jarzący się punkt wielkości główki od szpilki.
— To punks — objaśnił Old Death.
— Co to jest punks? — pytałem, udając, że nie wiem o co chodzi.
— Zapałka preryowa. Dwa kawałki drzewa, jeden szeroki, a drugi cienki, okrągły. W szerokim jest niewielkie wgłębienie, które napełnia się punksem tj. suchem próchnem ze zbutwiałych, starych drzew. To najlepsze krzesiwko na świecie. Cienki pręt wkłada się do wgłębienia z próchnem i obraca się szybko obiema rękami jak mątewkę. Przez to tarcie rozgrzewa się hubka i zapala. Patrzcie!
Płomyk łysnął raz i drugi i zamienił się w wielki płomień, podsycany zeschłem listowiem. Niebawem jednak opadł napowrót, gdyż Indyanin nie znosi daleko świecącego ognia. Dokoła poukładano gałęzie tak, że jednym końcem dotykały ognia. W środku więc płonął ogień, regulowany w ten sposób, że zwiększał się, albo zmniejszał w miarę, jak gałęzie zbliżano lub odsuwano. Kiedy liście mocniej zapłonęły, ujrzeliśmy się pod drzewami, otoczeni przez Indyan, trzymających broń w ręku. Kilku z nich miało strzelby, a reszta tylko włócznie, strzały i łuki. U wszystkich jednak zauważyłem tomahawki, straszliwe indyańskie topory, będące w ręku wprawnego wojownika bronią o wiele straszliwszą, aniżeli się zazwyczaj przypuszcza. Gdy ogień uregulowano, polecono nam zsiąść z koni, które odprowadzono na bok. W ten sposób znaleźliśmy się w mocy czerwonoskórych, gdyż bez koni nie mogliśmy w tych stronach nic począć. Nie zażądano wprawdzie od nas broni, ale pięciu przeciwko stu, to nie był zbyt przyjemny stosunek.
Pozwolono nam przystąpić do ognia, przy którym siedział jeden Indyanin. Wieku jego poznać nie było