Strona:PL Karol May - Winnetou 03.djvu/207

Ta strona została uwierzytelniona.
—   193   —

Naliczyłem pięćdziesięciu dwu czerwonoskórych, których żaden dotychczas głosu z siebie nie wydał. Zaskoczyli nas wprawdzie całkiem niespodzianie, ale nie odważyli się zaraz do nas przystąpić, lecz zatrzymali się na brzegu platformy z łukami i strzałami w rękach. Włócznie zostawili na dole, żeby im nie przeszkadzały podczas wspinania się po murze. Caballero wystąpił naprzód o kilka kroków i zapytał mieszaniną hiszpańskiego, angielskiego i indyańskiego języka, służącą jako środek porozumiewania się na tem pograniczu:
— Czego chcą u mnie czerwoni mężowie? Czemu wchodzą do mego domu, nie zapytawszy mnie wprzód o pozwolenie?
Dowódca, który przedtem miał strzelbę na ramieniu, a teraz ją wziął do ręki, wysunął się naprzód o kilka kroków i odpowiedział:
— Wojownicy Komanczów przybyli, ponieważ blada twarz jest ich wrogiem. Słońce dnia dzisiejszego będzie ostatniem w jego życiu.
— Nie jestem wrogiem Komanczów. Miłuję wszystkich czerwonych mężów, nie pytając, do jakiego szczepu należą.
— Blada twarz wygłasza wielkie kłamstwo. W tym domu ukrywa się wódz Apaczów, tych psów, którzy są wrogami Komanczów. Kto zaś u siebie przyjmuje Apacza, jest również naszym wrogiem i musi umrzeć.
— Caramba! Chcecie może zabronić mnie przyjmowania u siebie, kogo mi się spodoba? Kto tu ma prawo rozkazywać, wy czy ja?
— Wojownicy Komanczów wtargnęli do tego domu i są jego panami. Wydaj nam Apacza! A może będziesz się wypierał, że się u ciebie nie znajduje?
— Ani mi się śni. Kłamie tylko ten, kto się boi, ja zaś nie lękam się Komanczów i powiem otwarcie...
— Stójcie! — przerwał mu Old Death stłumionym głosem. — Nie róbcie głupstwa, sennor!
— Czy mam zaprzeczyć? — zapytał Meksykanin.
— To się rozumie. Ja sam przyznaję, że kłamstwo jest