Byłem pewien, że schwytam Gibsona jeszcze na terytoryum Stanów Zjednoczonych. Teraz musiałem udać się za nim aż do Meksyku i to w najniebezpieczniejsze strony tego kraju. Droga, którą należało obrać, aby się dostać do Chihuahua, styka się na północy z pustynią Mapimi i wiedzie przeważnie przez wolny, otwarty, kraj. Tymczasem trzeba nam było teraz zwrócić się na południe, gdzie nas czekały trudne do pokonania niebezpieczeństwa. Te przygnębiające myśli potęgowało jeszcze fizyczne znużenie, któremu ulegali nawet Komancze. Od hacyendy caballera jechaliśmy rzeczywiście forsownie. Czerwonoskórym wyszło suszone mięso, a nam kończył się także zapas, dany przez hacyendera. Teren wznosił się zwolna. Dotarliśmy do gór, które spostrzegliśmy w południe, skalistych mas bez wszelkiego roślinnego porostu. Przeciskaliśmy się pomiędzy niemi ciągle ku południowi. Pomiędzy stromemi zboczami skwar wzmógł się jeszcze bardziej, aniżeli na otwartej równinie. Konie szły w coraz wolniejszem tempie. Także główny oddział Komanczów posuwał się tu bardzo powoli, co było można poznać po śladach. Nad nami unosiło się kilka sępów już od kilku godzin, jak gdyby się spodziewały, że nasze wyczerpanie przysporzy im łupu obficie. Wtem, gdy objechaliśmy załom, ściemnił się na południu pas widnokręgu, prawdopodobnie z powodu gór, lasem po-