O, podczas niej czuwaj i nie śpij śmiało,
Bo po tej nocy już nie będzie dniało!
Wtem krzyknął, przyskoczył do mnie i sięgnął po gazetę. Dałem mu ją, a on pochylił się nad ogniem i przeczytał sam głośno od początku do końca. Następnie się podniósł i zawołał głosem tryumfalnym tak, że rozległo się daleko wśród ciszy nocnej:
— Poemat Ohlerta, Wiliama Ohlerta, mój, mój własny! Ja to bowiem jestem Wiliam Ohlert, ja sam! Nie ty się nazywasz Ohlert, nie ty, lecz ja!
Ostatnie słowa zwrócone były do Gibsona. Teraz nasunęło mi się straszne podejrzenie. Gibson był w posiadaniu legitymacyi Ohlerta — czyżby się mimo starszego wieku za niego podawał? Czy...? Nie dokończyłem jednak tej myśli, gdyż wódz, zapomniawszy o naradzie i własnej godności, nadbiegł, rzucił Wiliama na ziemię i krzyknął:
— Milcz, psie! Czy Apacze mają usłyszeć, że się tu znajdujemy? Przywołujesz do nas walkę, śmierć!
Wiliam Ohlert wydał niezrozumiały okrzyk boleści i spojrzał tępym wzrokiem na Indyanina. Ja wziąłem mu z ręki gazetę i schowałem ją napowrót w nadziei, że uda mi się później znowu przyprowadzić go do przytomności.
— Nie gniewaj się na niego — prosił Old Death wodza. — Duch jego jest omroczony. On już będzie spokojny. A teraz powiedz mi, czy to ci dwaj ludzie są Topiami, o których mi wspominałeś?
Wskazał na dwie, po indyańsku ubrane, postaci, siedzące przy ognisku z białymi.
— Tak, to są oni — odrzekł Biały Bóbr. — Nie rozumieją dobrze języka Komanczów. Trzeba z nimi mówić językiem granicznym. Postarajcie się jednak o to, żeby ten biały, którego duszy już niema, zachowywał się spokojnie, bo w przeciwnym razie musiałbym mu kazać zawiązać usta.
To rzekłszy, wrócił Biały Bóbr znowu do narady przy ognisku. Old Death nie oddalił się, lecz powiódł wrokiem po obydwu Indyanach i zapytał starszego z nich: