w jednej, a wzniesionym tomahawkiem w drugiej ręce. Podczas gdy każdy wystrzał powalał pewnie jednego Komancza, przelatywał topór wojenny od głowy do głowy. Ten Apacz nie miał na głowie odznaki, ani pomalowanej twarzy, cośmy zupełnie wyraźnie widzieli. Gdyby jednak nawet tak nie było, to ze sposobu walki i okoliczności, że miał rewolwer, bylibyśmy odgadli, kto to. Biały Bóbr poznał go równie prędko, jak my.
— Winnetou! — zawołał. — Nareszcie mam go! Ja go biorę na siebie.
Odskoczył od nas i rzucił się w wir walki. Grupy tak się za nim stłoczyły, że nie mogliśmy podążyć za za nim oczyma.
— Co zrobimy? — zapytałem Old Deatha. — Apacze są w mniejszości i jeśli się czemprędzej nie cofną, Komancze ich wybiją. Ja pędzę tam, muszę odbić Winnetou.
Chciałem pobiec, ale skut zatrzymał mnie za rękę, mówiąc:
— Nie róbcie głupstw! Nie wolno nam na Komanczach dopuścić się zdrady, bo wypaliliśmy z nimi kalumet. Zresztą Winnetou nie potrzebuje naszej pomocy. Sam jest dość sprytny. O, słyszycie!
Rzeczywiście zabrzmiał głos mego czerwonego przyjaciela:
— Oszukano nas. Prędzej wstecz! Precz! Precz!
Podczas tej krótkiej, lecz bardzo zaciętej, walki zadeptano niemal całkiem ognisko, ale świeciło ono dokoła jeszcze na tyle, że mogłem dostrzec, co się działo. Apacze się cofnęli. Winnetou poznał, że miał przeciwko sobie przemoc zbyt wielką. Zdziwiłem się nadzwyczajnie, że wbrew swojemu zwyczajowi nie wybadał pierwej, ilu jest nieprzyjaciół. Niebawem jednak dowiedziałem się o przyczynie tego.
Komancze chcieli przeć naprzód, lecz wstrzymały ich kule Apaczów. Szczególnie często słyszałem przy tem huk dwururki Winnetou, odziedziczonej po ojcu. Biały Bóbr kazał znów ogień podsycić, by jaśniej zapłonął, przystąpił do nas i rzekł:
Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/007
Ta strona została uwierzytelniona.
— 241 —