Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/009

Ta strona została uwierzytelniona.
—   243   —

Biały Bóbr nie znalazł na to swego wyjaśnienia. Zapytał więc strapionym głosem:
— Uff! Co należy czynić?
— Nie marnuj sił i broni twych ludzi! Postaw po dwudziestu, lub trzydziestu ludzi u wejścia i wychodu, aby pilnowali tych punktów. Reszta niechaj się cofnie i wypocznie, aby nabrać sił do jutrzejszej walki. To jedyna i najlepsza rada, jaką znam.
Tym razem wódz posłuchał natychmiast. Zaczęliśmy liczyć poległych, przyczem mnie chodziło głównie o białych. Leżeli tylko zabici, a reszta uszła. Razem z Gibsonem i Ohlertem brakowało dziesięciu ludzi.
— To źle! — zawołałem. — Te draby uszły do Apaczów i tam im bezpiecznie.
— Tak. I przyjęto ich oczywiście bardzo dobrze, ponieważ byli w przymierzu z oboma wywiadowcami, wrzekomymi Topiami.
— Więc Gibson przepadł nam znowu!
— Nie. Posiadamy totem Dobrego Męża, Apacze zaś mnie znają, więc rozumie się samo przez się, że dobrze nas przyjmą. Potem postaram się już o to, że wydadzą nam Gibsona i Ohlerta. Stracimy jeden dzień i po wszystkiem.
— A jeśli się obydwaj zabiorą?
— Wątpię. Musieliby jechać na przełaj przez Mapimi, a na to się nie odważą. Ale co to takiego?
Nieopodal stała gromada Komanczów, a z pośród nich wydobywały się przejmujące jęki. Przystąpiliśmy bliżej i ujrzeliśmy jednego z białych, który nie zginął, lecz przyszedł jeszcze do siebie. Otrzymał włócznią pchnięcie, które przeszło przez plecy aż do brzucha. Zadał mu je zapewne jeden z Komanczów w chwili, kiedy się biali rzucili na nas.
Old Death ukląkł przy nim i zbadał ranę.
— Człowiecze — rzekł — pozostaje wam jeszcze ledwie pięć minut życia. Ulżyjcie sercu i nie schodźcie ze świata z kłamstwem na ustach. Byliście sprzymierzeńcami Apaczów?