Strona:PL Karol May - Winnetou 04.djvu/011

Ta strona została uwierzytelniona.
—   245   —

— No, to lećcie sobie na zatracenie! Ostrzegałem was już kilkakrotnie, ale nie chcieliście słuchać. Miałem zawsze słuszność i będę ją miał także i tym razem. Róbcie sobie, co wam się podoba, lecz ja i moi towarzysze tu zostaniemy.
— Czy obleciał cię tchórz, że boisz się walczyć po naszej stronie? — zapytał jeden z niższych dowódców.
Old Death zrobił ku niemu gwałtowny ruch, chciał odpowiedzieć mu ostro, namyślił się jednak i rzekł spokojnie:
— Mój brat powinien wprzód dowieść swojej odwagi, zanim mnie o moją zapyta. Nazywam się Old Death, a to wystarczy.
Przyszedł do nas i usiadł, a tymczasem czerwonoskórzy naradzali się jeszcze przez chwilę. Wreszcie zapadła jakaś uchwała, bo powstali z swoich miejsc. Wtem zabrzmiał z poza Komanczów, otaczających kołem obozowe ognisko, donośny głos:
— Niech Biały Bóbr tutaj spojrzy! Moja rusznica jest bardzo głodna!
Wszystkich oczy zwróciły się w stronę, skąd głos pochodził. W dali stał Winnetou, wyprostowany, ze strzelbą, podniesioną do strzału. Błysnęło z obu luf, Biały Bóbr runął na ziemię, trafiony kulą, a razem z nim jeden z dowódców.
— Tak pomrą wszyscy kłamcy i zdrajcy! — zabrzmiało jeszcze i Apacz zniknął.
Stało się to tak szybko, że Komanczom na myśl nie przyszło, a raczej czasu nie wystarczyło na to, żeby się zerwać. Teraz jednak podnieśli się wszyscy naraz i rzucili w stronę, skąd padły strzały. Na miejscu zostaliśmy tylko my czterej. Old Death przystąpił do obu leżących wodzów. Przekonał się niestety, że już nie żyli.
— Co za odwaga! — zawołał Lange. — Ten Winnetou to dyabeł prawdziwy!
— Ba! — zaśmiał się Old Death. — Główna rzecz dopiero nastąpi.